Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ekspresowo. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ekspresowo. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 18 października 2011

Orient Express. Błyskawiczna zupa ostro-kwaśna.



Nawet przepyszne dania nie muszą oznaczać wielu godzin spędzonych w kuchni. Oczywiście – przecieranie warzyw, peklowanie pieczeni  czy lepienie kołdunów może dać wiele radości i satysfakcji, ale czasem wystarczy tylko dobry przepis, kilka składników i wolny kwadrans lub dwa, by stworzyć coś naprawdę smacznego.

Nieważne, czy jesteście mistrzami sztuki kulinarnej, czy tylko jej sympatykami lub początkującymi uczniami – ekspresowe gotowanie warto opanować! Jeśli rozsmakowujecie się w pieczeniu chleba i robieniu domowych przetworów – zachowajcie sobie błyskawiczne gotowanie na sytuacje awaryjne. Jeśli z kolei gotujecie mało lub wcale – zachęcam Was do opanowywania kolejnych prostych, niezawodnych, acz smacznych przepisów, które uchronią Was od życia na zamawianej pizzy i hamburgerach.

Ja sama ekspresowych przepisów poszukuję zawsze i wszędzie, bo to dzięki nim znajduję czas na gotowanie nawet kilkudaniowych posiłków dla siebie i innych :)

Specjalnie z myślą o Was (i o sobie;)) stworzyłam zakładkę „ekspresowo”, do której włożyłam wszystkie szybkie i proste przepisy na pyszne, lekkie dania – niektóre tradycyjne, inne mniej, ale każdy powinien znaleźć w nich coś dla siebie. Dzisiejszy przepis na chińską zupę ostro-kwaśną również się do nich zalicza. Wprawdzie na pierwszy rzut oka lista składników wygląda podejrzanie długo, ale zapewniam Was, że to tylko pozory:) Zatem – do dzieła!


Zupa pikantno-kwaśna*

Dla 6 osób

600 g filetów z piersi kurczaka
2+3 łyżki oleju (najlepiej arachidowego)
4 ząbki czosnku
2 szalotki lub 1 średnia cebula
5 łodyżek świeżej kolendry wraz z liśćmi, posiekanych
30 g świeżego imbiru, przekrojonego na kilka kawałków
2 papryczki chilli, posiekane
3 łodygi trawy cytrynowej
6 liści limonki kaffir
2 l bulionu warzywnego lub drobiowego
3 łyżki sosu rybnego
100 g makaronu sojowego
1 pęczek zielonej cebulki, pokrojonej po przekątnej)
sok z 1-2 cytryn
garść liści kolendry, posiekanych

1)      Filety z kurczaka pokrój na paski i wymieszaj w misce z odrobiną oleju oraz szczyptą soli i pieprzu. Odstaw na bok.
2)      Do blendera wrzuć kawałki imbiru, przekrojone na ćwiartki szalotki, czosnek i trawę cytrynową. Dolej kilka kropli oleju. Zmiksuj na gładką masę.
3)      W dużym garnku rozgrzej 2 łyżki oleju, następnie dorzuć posiekane chilli i kolendrę. Smaż przez ok. 20 sekund, po czym dodaj zmiksowaną pastę i smaż na mniejszym ogniu przez kolejną minutę.
4)      Do rondla dolej bulion i dorzuć liście limonki. Całość wymieszaj i doprowadź do wrzenia. Przykryj i gotuj na małym ogniu przez ok. 20 minut.
5)      Gdy zupa będzie się gotować, rozgrzej w woku 3 łyżki oleju. Wrzuć paski kurczaka i smaż przez ok. 3 minuty z każdej strony, tak, by się przyrumieniły. Gotowe kawałki kurczaka zdejmij z ognia i osusz z tłuszczu na bibule.
6)      Po upływie 20 minut dodaj do bulionu sos rybny i makaron i gotuj jeszcze przez 2 minuty. Następnie usuń liście limonki i dorzuć: kurczaka, plasterki cebuli, liście kolendry i sok z cytryny. Podawaj od razu.


*Przepis pochodzi z książki KUCHNIA AZJATYCKA, Wydawnictwo Olesiejuk 2009

piątek, 7 października 2011

Jedzenie Po Prostu. Bruschetta ze słodkimi pomidorami i gorgonzolą.


Zanim w ogóle przejdę do przepisu, a nawet do moich tradycyjnych około-kulinarnych wynurzeń, muszę się Wam do czegoś przyznać. Otóż - określenie „Bruschetta” jest w wypadku tego dania lekkim nadużyciem. Tradycyjna bruschetta to solidnej grubości grzanka z chleba, w którą wtarto świeży czosnek i hojnie polano oliwą, ewentualnie doprawiono solą i pieprzem… i dopiero tak przygotowana baza stanowi ramę dla ewentualnych dodatków – pomidorów i bazylii, szynki parmeńskiej, warzyw macerowanych w oliwie… dodanych na już upieczoną kromkę chleba. Nie jest natomiast bruschettą porcja pieczywa zapieczona z dodatkami… czyli właśnie to, co Wam dzisiaj proponuję;)

No, ale że ja w kuchni czuję się bardzo swobodnie, także i bruschettę mogę sobie przygotowywać tak, jak chcę. Zresztą – podstawowym powodem, dla którego lubię zapiekać słynne bruschettowe pomidory jest nie – przekora, ale gorzka świadomość, że dzisiejszym „tomatom” niejednokrotnie wiele brakuje do tego, by mogły zachwycać tylko i wyłącznie czarem własnego smaku. Odpowiednie ich przygotowanie, a następnie zapieczenie w piecu pozwala odtworzyć ten cudowny, słodko-kwaśny efekt, którego w świeżych pomidorach (nawet tych najlepszych) nie udało mi się znaleźć już od dawna.

No ale dość już o tym.

Bruschetta. Bułka z masłem. Kuchenna fraszka-igraszka, trochę jedzenie, a trochę takie fru-bździu – bo czyż przekąskę z chleba z dodatkami można nazwać posiłkiem? W pogoni za wyszukanymi potrawami od najbardziej wybitnych szefów kuchni zapominamy, że nieraz najsmaczniejsze rozwiązania to także te najprostsze. Trochę, jak w życiu – godzinami zadręczamy się poczuciem, że – by znaleźć sens życia - potrzebujemy „czegoś innego” albo „czegoś więcej”, podczas, gdy tak naprawdę to, co sprawiłoby nam najwięcej radości mamy dokładnie przed sobą – rozwiązanie tak genialne w swojej prostocie, że nawet nie pamiętamy, iż w ogóle istnieje.

Nie bójmy się więc żyć, jeść i gotować „po prostu”. Pewnie, że czasem fajnie spędzić nad nowym daniem trzy godziny, a wcześniej tydzień, by dobrać odpowiednie składniki… ale nieraz też to, co najlepsze, jest też najłatwiejsze i najszybsze w przygotowaniu.


Na 4 bruschetty potrzebujesz:

4 kromki pieczywa razowego, najlepiej na oliwie
3 niewielkie pomidory gruntowe, pokrojone w kostkę
Garść listków świeżej bazylii, posiekanych
50 g gorgonzoli, pokrojonej w kostkę
1 łyżka octu balsamicznego
3 łyżki oliwy
2 zmiażdżone ząbki czosnku
1 drobno posiekana papryczka chilli (opcjonalnie)
1 łyżeczka cukru
sól
świeżo zmielony pieprz


Piekarnik rozgrzej do temperatury 180º C. Do miseczki wrzuć pomidory, połowę czosnku, posiekaną paryczkę chilli (opcjonalnie), ¾ listków bazylii, ocet balsamiczny, cukier, 1 łyżkę oliwy, szczyptę soli i odrobinę świeżo zmielonego pieprzu. Całość wymieszaj i odstaw na 10 minut, by smaki się przeniknęły.

W cztery przygotowane kromki chleba wetrzyj pozostały czosnek i pokryj oliwą (ok. ½ łyżki na każdą kromkę, ale można oczywiście dać więcej). Ułóż na naczyniu żaroodpornym i zapiekaj pod grillem przez ok. 5 min. Następnie wyjmij naczynie z pieca i na każdej kromce umieść hojną porcję macerowanych pomidorów. Zapiekaj przez kolejne 6 minut. Wyjmij, na każdej kromce umieść kawałki gorgonzoli, po czym zapiekaj jeszcze przez 2 minuty.

Podawaj od razu, posypane listkami bazylii i świeżo zmielonym pieprzem. Jeśli chcesz, możesz dodatkowo polać bruschettę oliwą i octem balsamicznym, choć mnie wystarczają na ogół te ilości, które dodałam na początku.

poniedziałek, 18 kwietnia 2011

Jogurt miodowo-waniliowy


Jak wiele innych propozycji w moim kuchennym repertuarze, także i tę przywiozłam do Polski z Anglii. Z Anglii – choć właściwie napój pochodzi z krajów śródziemnomorskich. No ale że z braku południowej pogody Anglicy muszą posiłkować się wszystkim, co mogłoby stanowić jakąś jej namiastkę, śródziemnomorskich akcentów Ci tam dostatek.

Pierwszy raz miodowo-waniliowy jogurt zobaczyłam na półce w supermarkecie – na tle innych produktów mlecznych zaliczał się zdecydowanie do tych bardziej wypasionych, był organiczny, produkowany przez niszowych dostawców i zawierał nasionka wanilii. Czasem pozwalałam sobie na jego kupno, choć w moim studenckim budżecie plasował się zdecydowanie jako luksus.


Aż kiedyś szukałam szybkiego i lekkiego deseru na kolację dla znajomych i przyszło mi do głowy, by wypasiony jogurt ze sklepowej półki zrobić w domu. Do dziś pamiętam tę bardzo miłą okazję… pamiętam też, że goście się zajadali. Od tej pory minęło już ładnych kilka lat, ja zdążyłam przenieść się z jednego końca Europy na drugi, a przepis towarzyszy mi przez cały ten czas.


Robi się go naprawdę ekspresowo, a smakuje… naprawdę nieziemsko. Jak nektar i ambrozja po prostu:) Jadłam też kiedyś gęsty jogurt naturalny polany obficie miodem i posypany orzechami (deser w jednej z greckich restauracji w Warszawie) – był pyszny, ja jednak jeszcze bardziej lubię właśnie wersję zmiksowaną:) Spróbujcie koniecznie!

A już wkrótce podzielę się z Wami prawdziwym wielkanocnym rarytasem, czyli błyskawicznym przepisem na domowy majonez. Zapraszam!


Na 1 dzbanek jogurtu:

1 l jogurtu naturalnego, najlepiej greckiego
4 łyżki miodu
16-20 g cukru waniliowego (można zastąpić pesteczkami ze strąka wanilii, ja jednak wbrew pozorom wolę właśnie cukier waniliowy)
2-3 łyżki cukru
Sok z ½ cytryny

Składniki wrzuć do blendera lub malaksera. Całość zmiksuj na napój o gładkiej konsystencji (najlepiej miksować bardzo krótko i na średnich obrotach, tak, by nie zaczęła ubijać się pianka). Napój podawaj schłodzony, ze świeżymi owocami i/lub kruchymi ciasteczkami.


wtorek, 22 marca 2011

Karmelowo, ekspresowo. Flapjack.


Flapjack. Pamiętam bardzo dobrze, gdy zjadłam go po raz pierwszy. To było wiele, wiele lat temu w Anglii, w jakiś deszczowy, pochmurny dzień, gdy brak ogrzewania i nieszczelne okna w naszym starym college’u rekompensowaliśmy sobie ciepłą herbatą i „czymś do niej”.

Nietrudno się zorientować, że w Anglii w ogóle wszystko kręci się wokół herbaty, a co za tym idzie – również wokół całego jej entourage’u. Jak w powietrzu wisi kłótnia – to herbata. Jak wybucha wojna – herbata. Ojciec dowiaduje się, że jego na wskroś nieodpowiedzialny, zepsuty syn i dziedzic przeputał właśnie cały majątek? Herbata.

Kulisz się z zimna, bo temperatura spada, a Anglicy nie wierzą w centralne ogrzewanie? Cóż z tego? Herbata.

No, ale skoro herbata, to również coś do niej. Czajniczki, spodeczki, filiżaneczki, kubeczki… ale też ciasteczka, bułeczki, kanapeczki i wszystko inne, co z herbatą tworzy zgrany team.

Stąd wysokie notowania scones, biscuits, digestives, teacakes i innych tam takich herbacianych zagryzek.

No i jest jeszcze flapjack. Zupełnie inna liga. Coś jakby… hmmm… połączenie krówek, ciasteczek maślanych, müsli i karmelków:) Coś, w czym się zagłębiasz, zatapiasz, gubisz… w najprzyjemniejszy możliwy sposób. Owoce i masło. Masło i karmel. Karmel i miód.

Macie coś takiego, że niektóre słowa wyjątkowo dobrze Wam się wymawia? Ja mam coś takiego właśnie z flapjackiem.

Flap… Jack… FLAPJACK!


Poniższy przepis jest właściwie kompilacją dwóch innych, znalezionych na BBC Food: autorstwa Sophie Dahl i Celii Brooks Brown. Ja zrobiłam, jak zawsze, całkiem po swojemu z lekką nutą inspiracji;)

Również jak zawsze, przepis jest łatwy (chyba nie sposób go zepsuć) i błyskawiczny. Przygotowanie to dosłownie 5 minut, zapieczenie – jakieś 15 do 20. I tyle.

Jedyna rzecz, którą bym poprawiła w moim flapjack’u, to stosunek płatków owsianych do wilgotnej, maślano-karmelowej masy. Może jej być więcej. Nie wiem, czy po prostu powinnam była dodać mniej płatków, czy krócej piec (następnym razem spróbuję pewnie obu tych rzeczy naraz;)), ale – jak dla mnie – flapjack mógł wyjść jeszcze bardziej wilgotny i lepki. Jest to jednak rzecz gustu, więc jeśli lubicie lepkie ciasteczka – nie dosypujcie dodatkowych porcji płatków czasie mieszania masy, i pieczcie tylko ok. 15 minut.

Do flapjack’a warto dodać suszone owoce. U mnie nieprzypadkowo były to żurawiny i rodzynki, bo są dość kwaśne, a chodziło mi o to, by przełamać słodycz karmelu. Możecie jednak zastąpić je tym, co lubicie lub co akurat macie pod ręką: suszoną papają, mango, wiórkami kokosowymi, kandyzowaną papają, skórką pomarańczową… lub czym tylko będziecie chcieli:)

Na 1 blachę flapjack’a:
200 g masła
200 g brązowego cukru*
2-3 łyżki miodu
sok z 1/2 cytryny
ok. 200 g płatków owsianych (+ dodatkowe 100 g do ewentualnego dodania później)
1 standardowe opakowanie suszonych owoców żurawiny
1-2 garście rodzynek

* Jeśli jesteś doświadczoną kucharką lub kucharzem, możesz użyć białego cukru i skarmelizować go w maśle – jeśli jednak nie czujesz się w kuchni wystarczająco pewnie, postaraj się o brązowy cukier.

Piekarnik rozgrzej do temperatury 180° C. W rondelku rozgrzej masło, cukier i miód. Gdy wszystko roztopi się na jednolity płyn, dodaj płatki owsiane, suszone owoce i sok z cytryny. Całość wymieszaj; powinna powstać jednolita masa. Jeśli mieszanka jest zbyt rzadka – podsyp płatkami owsianymi.

Blachę przykryj papierem do pieczenia, następnie wyłóż na nią równomiernie masę. Wstaw do piekarnika na ok. 15-20 minut, tak, by flapjack przyrumienił się z wierzchu, ale zachował w środku lepką, wilgotną konsystencję .

Wyjmij z piekarnika i pozostaw do ostudzenia. Podawaj pokrojone w małe kwadraciki lub – jeśli wolisz – w prostokąciki.


sobota, 12 marca 2011

Wiosenny stir-fry, czyli co gotujemy, gdy za oknem słońce…:)


Jest fajnie. Naprawdę. Dziś słońce świeciło nie przez 15 minut, tylko przez cały dzień.

Jest super. Serio! Bo jak pojawia się słońce, super po prostu być musi.

Jest pięknie. Mówię Wam! Pięknie, kolorowo, cudownie. Bo przecież wspaniały jest świat!

Jest ciepło. Ach, jak ciepło! Niedawno szczypał nas w nosy mróz, teraz buzie smaga słońce:)

Jest miło. Tak po prostu.

Jest przyjemnie. Tak, jak chciałoby się, żeby było zawsze.

Jest wiosna. Nareszcie!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! :)

Moi drodzy, z okazji wiosny mam dziś dla Was piękne danie – kolorowe, urozmaicone i przepyszne. I jeszcze życzenia – byście potrafili czuć wiosnę w sercu nie tylko wtedy, gdy jest za oknem, ale i przez cały czas… gdy tylko to możliwe:)

Pozdrawiam Was bardzo cieplutko i dziękuję – nieustająco – że do mnie zaglądacie, że czytacie… i że zostawiacie takie miłe komentarze! Wywołują uśmiech na mojej buzi tak samo, jak wiosenne słońce za oknem:)

Miłego weekendu!


Dla 4 osób:

0,5 kg karkówki lub schabu wieprzowego, pokrojonej w cienkie, małe kawałki
1 czerwona papryka, pokrojona w cienkie paski
1 pęczek listków kapusty bok choi/pak choi (można zastąpić szpinakiem lub kapustą pekińską)
1 bakłażan, pokrojony w cienkie, ale spore kawałki
kawałek imbiru długości ok. 5 cm, posiekany
1 papryczka chilli, drobno posiekana
1 ząbek czosnku, pokrojony w cienkie plasterki
1 spory pęczek szczypioru sałatkowego (czyli zielonej części dymki), posiekany
1 limonka, pokrojona w „szóstki”
3 porcje średniej grubości azjatyckiego makaronu (użyłam makaronu pszennego)
garść kolendry, do posypania (opcjonalnie)
1 łyżka przyprawy „5 smaków”
2 łyżki sosu sojowego
2 łyżki sosu rybnego
2 łyżki słodkiego sosu chilli lub sosu miodowo-czosnkowego (opcjonalnie)
2 łyżki sosu imbirowego (opcjonalnie)
1 łyżka tajskiej pasty z chilli, bazylii i oliwy (opcjonalnie)
Olej lub oliwa

Marynata:

2 łyżki sosu sojowego
2 łyżki sosu chilli
1 łyżka sosu rybnego
1 łyżka sosu imbirowego
1 łyżka octu (najlepiej ryżowego)

Opcjonalnie: 1 łyżka hinduskich pikli z chilli, 1 łyżka pasty z chilli i bazylii lub sambal oelek, 1 łyżka sosu imbirowego

Składniki marynaty wymieszaj w misce. Dodaj mięso, wymieszaj i odstaw minimum na 20 minut, a najlepiej na 2-3 godziny.

W woku lub na dużej patelni rozgrzej olej lub oliwę, i gdy będzie gorący, dodaj mięso, smaż, aż będzie złociste, po czym zdejmij z woka i odstaw. Na woka wrzuć bakłażana (dolewając oleju, jeśli trzeba), smaż, aż się przyrumieni i również zdejmij go i odstaw na bok. Dodaj papryczkę chilli, imbir, czosnek i część szczypioru sałatkowego, smaż przez chwilę, po czym dodaj przyprawę „5 smaków”, a po ok. 15 sekundach – pozostałe warzywa. Smaż przez ok. 3-4 minuty, aż warzywa będą złociste i stracą surowość, ale wciąż będą chrupiące i jędrne.

W międzyczasie przygotuj makaron zgodnie z instrukcją na opakowaniu. Gotowy makaron odcedź z wody, zachowując jej ok. pół szklanki.

Gdy makaron i warzywa w woku będą gotowe, dodaj pozostałe sosy i przyprawy wraz z odłożoną wodą. Dodaj bakłażana, mięso i makaron, całość starannie wymieszaj i – jeśli trzeba – dopraw do smaku.

Podawaj z posiekanym szczypiorem i kawałkami limonki, oraz – opcjonalnie – ze  świeżą, posiekaną kolendrą. Tuż przed jedzeniem wyciśnij sok z limonki prosto na swoją porcję makaronu… smakuje wyśmienicie:)

 

sobota, 5 marca 2011

Owoce morza w pomidorach i winie


Nigella nazwała ten przepis: Speedy seafood supper („szybka kolacja z owoców morza”). Tak po prostu. I rzeczywiście, muszę przyznać, że coś w tym jest. Dwie najbardziej charakterystyczne rzeczy, które można o tym daniu powiedzieć, to że składa się z frutti di mare i powstaje w przeciągu kilkunastu dosłownie minut.

Czy smaczne? Smaczne. Ale choć nawet oryginalny przepis zakładał użycie mrożonych owoców morza, śmiem twierdzić, że potrawa ta musi smakować o wiele lepiej wszędzie tam, gdzie wszelkie morskie stwory można kupić świeże. I wcale nie trzeba na to mieszkać nad samym morzem! W wielu krajach świeże frutti do mare sprzedawane jest „tak po prostu”, w sklepach rybnych albo supermarketach. Dlatego, choć sama Nigella wybrała tu drogę na skróty, jeśli zechcesz przygotować to danie, a masz dostęp do świeżej „morszczyzny” – skorzystaj z niego:)

Połączenie, które proponuje Nigella – pomidory, czosnek, białe wino, oliwa, a nawet kurkuma – świetnie komponuje się z owocami morza. Uważajcie tylko bardzo na czas – krewetek, małży czy kalmarów nie można gotować zbyt długo, inaczej zrobią się twarde i gumowate.

Przyznam uczciwie, że kolejne wykonanie tego dania zostawiłabym sobie na okazję, przy której mogłabym użyć „owoców” prosto z morza. Muszę niemniej przyznać, że potrawa ta świetnie i skutecznie przenosi nas z zimowej szarości na słoneczną plażę w jakiejś pięknej, włoskiej, rybackiej wiosce:) Spróbujcie jej, jeśli tęsknicie za śródziemnomorską beztroską – zaopatrzcie się tylko koniecznie w chrupiącą bagietkę, lekkie białe wino (u mnie troszkę słodkawe:)) i przyjemną, południowoeuropejską, gitarową muzykę :)



Dla 4 osób:

Szczypta nitek szafranu
250 ml świeżo zagotowanej wody (ja radziłabym dać pół tego)
4 łyżki oliwy czosnkowej (jeśli nie masz, użyj zwykłej i dodaj 1-2 ząbki czosnku)
6 dymek (ze szczypiorkiem), drobno posiekanych
½ łyżeczki mielonej kurkumy
125 ml wermutu lub białego wina (ja użyłam więcej, ok. 250 ml)
½ puszki pomidorów (ja użyłam całej, za to proponuję dać mniej gotowanej wody)
1 łyżka płatków soli morskiej lub ½ łyżeczki soli
400 g mrożonych owoców morza (dałam ok. 500-600 g; jeżeli możecie, użyjcie świeżych)
świeżo mielony pieprz – do smaku
świeże zioła własnego wyboru (u mnie pietruszka)
1 cytryna pokrojona w ćwiartki (moja modyfikacja)

Włóż do szklanki niteczki szafranu i zalej gorącą wodą. Na dużej patelni rozgrzej oliwę, dodaj dymki, posiekany czosnek (opcjonalnie) i kurkumę i smaż na średnim ogniu przez 1-2 minuty. Wlej wino lub wermut, wodę z szafranem, pomidory i połowę soli. Zwiększ ogień na duży, dodaj owoce morza, doprowadź do wrzenia. Następnie zmniejsz ogień i gotuj przez 3-4 minuty, aż owoce morza się ugotują, ale wciąż będą miękkie. Dodaj świeżo zmielony pieprz do smaku i – jeśli trzeba – więcej soli. Podawaj ze świeżymi ziołami i ćwiartkami cytryny.

* Przepis pochodzi z książki Nigelli Lawson KUCHNIA.

środa, 2 marca 2011

Du-Za Mi-Ha… i pikantna zupa kokosowa z kurczakiem


W weekend odwiedziłam knajpkę wietnamską Du-Za Mi-Ha na ulicy Widok w samym centrum Warszawy. Słyszeliście już o niej? Ja wybrałam się tam po raz pierwszy, zachęcona bardzo dobrymi recenzjami w prasie i na gastronauci.pl.

I muszę powiedzieć… podobało mi się. A to z trzech powodów.

Po pierwsze – charakter serwowanych dań. Pojawiają się powoli w Warszawie miejsca z azjatyckim jedzeniem, które nie sprowadza się do glutowatych sosów na bazie mąki kukurydzianej i kapusty pekińskiej. Jest ich jednak wciąż mało. Mnie, uformowanej kulinarnie (jak to szumnie brzmi!) na wszelkich noodle soups, którymi szczególnie zachwycałam się tu i tu, bardzo brakowało tego, co w kuchni wschodu stanowi podstawę – aromatycznych dań z makaronem i dodatkami wszelkiej maści. Piszę, że brakowało – ale odnalazłam je właśnie w Du-Za Mi-Ha. Menu jest bardzo proste, zawiera w sobie jednak to, co moim zdaniem w kuchni wietnamskiej najcenniejsze – bogactwo smaków, aromatów i tekstur, zawarte w dość nieskomplikowanych wbrew pozorom kompozycjach. Choć więc lista dań jest bardzo długa, sprowadza się tak naprawdę do dwóch kategorii – zupa Pho z różnymi rodzajami makaronów i dodatków do wyboru, obficie posypana kolendrą i kiełkami soi, oraz makarony smażone, również w wielu wariantach. Do tego kilka przystawek, w tym pokaźne menu sajgonkowe (nemy), obejmujące wersje zarówno na ciepło, jak i na zimno.

Zjadłam zupę Pho z makaronem Bun (średnio-cienki ryżowy) i kaczką po pekińsku i muszę powiedzieć, że była przepyszna! Byłam pod szczególnym wrażeniem kaczki – rzadko zdarza mi się trafić na tak dobrze przyrządzoną – była krucha i miękka, a przy tym soczysta.

Po drugie – zachęca też standard miejsca. Nie jest to poziom restauracyjny – nawet zupełnie nie – a mimo to znacznie przewyższa jakość typowych azjatyckich barków. Jest tam czysto, jasno i przyjemnie, oczywiście z zastrzeżeniem, że jest to raczej bar, niż restauracja. Nim powstała Du-Za Mi-Ha, był tam lokal z sushi, i choć miejsce trochę przerobiono i powstawiano więcej stolików, to jednak klimat pozostał. Dodatkową atrakcję stanowią w jednej z sal stoły i siedziska wpuszczone w ziemię, które dają wrażenie jedzenia na podłodze, w stylu dalekowschodnim.

Po trzecie wreszcie – niskie ceny. Wielka miska bulionu z kaczką po pekińsku kosztowała… 17 zł, a większość zup i makaronów oscylowała wokół 13-15 zł. Jak na wielką porcję naprawdę smacznego wietnamskiego jedzenie w przyzwoitym otoczeniu i samym centrum Warszawy, to naprawdę niedużo.

Wszystko to powoduje, że Du-Za Mi-Ha zrobiła na mnie bardzo dobre wrażenie i będę tam wracać – i chyba nie tylko ja. W niedzielne popołudnie knajpka tętniła życiem, przewijało się przez nią mnóstwo grupek zamawiających dania na miejscu lub na wynos (jeśli dobre wietnamskie jedzenie wolisz zjeść w zaciszu własnego domu – może to być dobre rozwiązanie!).

Du-Za Mi-Ha jest więc zdecydowanie warta wypróbowania. Taka rekomendacja wiele znaczy w moim wypadku, bo gdy chodzi o azjatyckie makarony – jestem dość wybrdna:)

Przepraszam Was, niestety nie udało mi się zrobić zdjęć (widziałam kilka fotografii Du-Za Mi-Ha w Internecie, jeśli chcecie zobaczyć wnętrze). Tym bardziej jednak będę Was namawiała, byście poszli i wypróbowali sami…:)

Du-Za Mi-Ha
ul. Widok 16
00-023 Warszawa
tel.: (22) 826 18 71

A teraz, by pozostać w klimacie azjatyckich makaronów, mam dla Was fenomenalną pikantną zupę kokosową z kurczakiem. Nie jest wprawdzie wietnamska, ale smakuje absolutnie rewelacyjnie. Oryginalny przepis znalazłam swego czasu u Niny i od tej pory gotuję ją bardzo często, z małymi modyfikacjami. Mam nadzieję, że Wam posmakuje!


Dla 4 osób:

400 ml (1 puszka) mleka kokosowego
500 ml bulionu drobiowego lub warzywnego
2 piersi kurczaka, pokrojone w kawałki
kawałek imbiru o długości 5 cm, pokrojony na kawałki
4 łodygi trawy cytrynowej, pokrojone na kawałki (ewentualnie użyj mrożonej)
1 spora papryczka chilli
4 łyżki sosu rybnego
1 łyżka cukru (najlepiej brązowego)
1 limonka
3 porcje makaronu won-ton lub ramen (azjatycki makaron pszenny)
¼ szklanki wrzątku
kolendra i dymka, posiekane (do posypania)

Marynata:

1 łyżka sosu sojowego
1 łyżka sosu rybnego
1 łyżeczka octu ryżowego (opcjonalnie)
1 łyżka sosu miodowego lub słodkiego sosu chilli
1 łyżeczka sambal oelek (opcjonalnie)

W misce połącz składniki marynaty. Dodaj kawałki kurczaka, wymieszaj i odstaw na ok. 20 minut.

W garnku rozgrzej bulion, dodaj trawę cytrynową i imbir. Gotuj na małym ogniu przez 10-12 minut. Przecedź, trawę cytrynową wyrzuć, natomiast zachowaj kawałki imbiru i przeciśnij przez praskę do czosnku, z powrotem do zupy. Dodaj chilli, mleko kokosowe, sos rybny i cukier, po czym gotuj przez ok. 7 mnut. Dodaj makaron i ok. ¼ szklanki wrzątku, gotuj przez ok. 2 minuty, po czym dodaj kurczaka i gotuj przez kolejne 2-3 minuty, czyli aż makaron zmięknie, a kurczak będzie już ugotowany, ale ciągle miękki. Tuż przed podaniem skrop sokiem z limonki i wymieszaj.

Zupę podawaj w miseczkach, posypaną kolendrą i dymką.


piątek, 4 lutego 2011

Na Zielonej Sałacie II: Kalmary z delikatnym nadzieniem krewetkowo-cytrynowym


Dziś kolejne danie z cyklu „Na zielonej sałacie”, czyli szybkie, lekkie propozycje na lunch lub kolację, serwowane w towarzystwie pysznej zieleniny. Odkrycia takich ciepło-zimnych, momentalnie przygotowywanych posiłków dokonałam kiedyś w Belgii i Francji, i od tej pory nikt mi już nie wmówi, że dobre jedzenie musi powstawać godzinami – wręcz przeciwnie, czasem wystarczy pół godziny i dosłownie kilka składników, by stworzyć coś pysznego.

Dziś na zielonej sałacie coś dla wielbicieli owoców morza i owoców morza, czyli kalmary z delikatnym nadzieniem z krewetek, cytryny i pietruszki. Nie będę nawet próbowała przekonać Was, jak przepyszne, jak delikatne, jak subtelne jest to połączenie – musicie spróbować sami! Choć przepis wymyśliłam sama, inspirowałam się dwoma potrawami – tubami kalmarów nadziewanymi Black Pudding autorstwa Jamiego Olivera (obawiam się, że nie spróbowałabym takiego połączenia, ale jego widok w książce kucharskiej uświadomił mi, że korpusy kalmarów można z powodzeniem nadziewać!) oraz solą z delikatnym farszem z krewetek, którą miałam okazję spróbować kiedyś w jednej z warszawskich restauracji, a która okazała się absolutnie wyśmienita – delikatna, leciutka, wręcz maślana w smaku i konsystencji.

Ochotę na nadzianie kalmarów miałam od dawna, i gdy odkryłam, że w supermarketach można już kupić mrożone korpusy (tuby), a nie tylko krojone pierścienie – od razu postanowiłam mój pomysł wypróbować. Powstało coś naprawdę fenomenalnego, a przy tym bardzo szybkiego – niech dowodem na to będzie fakt, że udało mi się przygotować je w pół godziny, gotując równocześnie tony jedzenia na urodzinową imprezę, i podejmując w domu gości. To potrawa w sam raz na piątkową kolację, gdy zmęczeni po całym tygodniu pracy chcecie się zrelaksować i poprawić sobie humor, jedząc coś dobrego, ale jesteście zbyt zmęczeni, by godzinami to najpierw przygotowywać. To również świetna potrawa dla gości – upewnijcie się tylko, że lubią owoce morza, bo zważywszy na to, że jej podstawę stanowią i kalmary, i krewetki, wpadka może być w razie czego podwójna…;)


Przepis dla 4 osób:

Kalmary z nadzieniem krewetkowo-cytrynowym:

4 tuby kalmarów, oczyszczone i gotowe do użycia (jeśli kupilicie mrożone, powinny być oczyszczone, upewnijcie się tylko, by je na czas rozmrozić!)
250 g świeżych, obranych krewetek, najlepiej tygrysich lub królewskich
½ białej cebuli
sok z ½ cytryny
1 łyżka otartej skórki z cytryny (tylko z żółtej warstwy!)
2 łyżki posiekanej natki pietruszki
1-2 łyżki majonezu
4 łyżki bułki tartej (orientacyjnie; może być potrzebne więcej!)
4 łyżeczki masła + 1 łyżka do nasmarowania naczynia (jeśli jesteś uczulony na nabiał, masło zastąp margaryną roślinną lub – najlepiej - oliwą z oliwek)
sól
pieprz

Przepis na sałatę jak tutaj, czyli:

1 główka sałaty, umytej i poszatkowanej, lub ok. 200 gramów liści sałat mieszanych

Dressing:

3 łyżki oliwy
1 łyżka octu balsamicznego lub soku z cytryny,
1 rozgnieciony ząbek czosnku (opcjonalnie)
1 łyżeczka cukru
1 łyżeczka musztardy,
sól
pieprz

Piekarnik nastaw na 180° C. Krewetki posiekaj i wrzuć do miseczki. Cebulę pokrój, po czym przetrzyj na papkę i dodaj (wraz z wytworzonym sokiem) do krewetek. Dodaj pozostałe składniki, bułkę tartą dorzucając na koniec. Starannie wymieszaj – bułka powinna zagęścić farsz na tyle, by stał się jednolitą masą; jeśli tak się nie stało, dodawaj po mału po łyżeczce bułki, aż nadzienie osiągnie pożądaną konsystencję. Spróbuj i w razie potrzeby dopraw do smaku.

Ostrym nożem ponacinaj delikatnie wierzch kalmarów w poprzeczne prążki, tak, by ładniej się przyrumieniły. Następnie ostrożnie nadziej je farszem i ułóż w żaroodpornym naczyniu natartym masłem lub polanym oliwą. Na każdym kalmarze ułóż łyżeczkę masła/margaryny roślinnej lub skrop oliwą. Piecz przez ok. 10-12 minut.

W tym czasie przygotuj sałatę: w miseczce zrób dressing, łącząc składniki i doprawiając do smaku. Liście wrzuć do miski, dodaj dressing i wymieszaj; najlepszy efekt uzyskasz, jeśli zwilżysz ręce oliwą i nimi wymieszasz sałatę z sosem.

Kalmary wraz z hojną porcją sałaty podawaj od razu po wyjęciu z piekarnika – nie zapomnij polać ich pysznym maślanym sosem, który wytworzył się w czasie pieczenia! Świetnie smakują ze świeżym pieczywem i ulubionym białym winem.

Et voilà!

piątek, 21 stycznia 2011

Zupa-krem z brokułów i sera Roquefort


Dziś po raz kolejny coś błyskawicznego, a przy tym przepysznego - moja (dostosowana do warunków polskiego zaopatrzenia ) wersja angielskiej Broccoli & Stilton Soup. Nie wiem, czy mieliście okazję spróbować sera Stilton, ale jeśli takowa się nadarzy – skosztujcie go koniecznie! Jest ostry (tak, jak ostry bywa ser, a nie chilli!), a przy tym szalenie aromatyczny – coś jakby połączenie serów cheddar i roquefort, ale – co ciekawe – mimo wyraźnie widocznych kanalików pleśni, ma konsystencję stosunkowo twardego sera żółtego, a nie np. kremowej Gorgonzoli. No i ta skórka… (którą Anglicy, z korzyścią dla mnie, o mijają na ogół szerokim łukiem). Skórka jest najlepsza ze wszystkiego.

W serze Stilton jestem głęboko zadurzona. Nieraz w chwilach głębokiego kryzysu naukowego, gdy była 2 w nocy, a rano egzamin, zdarzało mi się podjadać go razem z konfiturą cebulową dla dodania sobie chęci do pracy:) Niestety w Polsce jest bardzo trudno dostępny (poprawka – w ogóle chyba jest niedostępny, bo nigdy go jeszcze nie widziałam…:/), więc nauczyłam się zastępować go w potrawach innymi serami – wspomniałam o Roqueforcie, ale tak naprawdę świetnie do tej roli nadaje się też Bleu d’Auvergne, Fourme d’Ambert, Danish Blue, czy nawet nasz poczciwy Rokpol albo Lazur (najlepiej zielony). A swoją drogą – jeśli ktoś z Was wie, czy i gdzie w Polsce można kupić angielski Stilton – proszę, dajcie mi znać:) Nawet nie wiecie, jaki uśmiech wywołałoby to na mojej buzi:)

Zupa jest na rach ciach ciach, świetnie nadaje się jako przystawka albo danie samo w sobie! Polecam szczególnie na zimowy, intensywny dzień, gdy mamy ochotę na coś rozgrzewającego, ale mamy zbyt mało czasu i energii, by bawić się w skomplikowane gotowanie:)

Dla 2-3 osób:

1 opakowanie mrożonych brokułów (ok. 450g) – można oczywiście użyć świeżych, ale wtedy musisz mieć ich więcej, by 450 g otrzymać po odcięciu twardych części
2 duże cebule, posiekane w piórka
1 l bulionu warzywnego lub drobiowego
ok. 150 g sera Roquefort lub innego mocnego sera niebieskiego (patrz notatka powyżej), pokrojonego w kostkę
1-2 łyżki kwaśnej śmietany, wedle uznania
1,5 łyżeczki gałki muszkatołowej
1 łyżka cukru
1 łyżka oliwy
1 łyżka masła
sól
pieprz

Do podania:

Śmietana
Kilka listków mięty lub innych świeżych ziół
Kilka kostek niebieskiego sera (jeśli zostanie)

Jeśli używasz świeżych brokułów, umyj je i odetnij twarde części. W dużym rondlu rozgrzej oliwę i masło, następnie dodaj cebulę i duś przez ok. 5-10 minut, by cebula stała się szklista i słodkawa. Dodaj cukier i gałkę muszkatołową, przemieszaj, następnie wrzuć brokuły (jeśli używasz mrożonych, nie musisz niczego z nimi robić; wrzuć je do bezpośrednio z paczki do garnka) i zalej bulionem. Gotuj przez ok. 15-20 minut, aż warzywa staną się bardzo miękkie. Dorzuć ser i całość zmiksuj na krem. Dodaj śmietanę, a także sól i pieprz do smaku. Zupa powinna być ostra od sera, ale równocześnie słodkawa od cebuli, no i (ma się rozumieć), niezwykle brokułowa od brokułów;).

Zupę podawaj z kleksem śmietany, listkami mięty i – jeśli zostanie Ci nadprogramowa ilość – odrobiną pokruszonego niebieskiego sera.

poniedziałek, 17 stycznia 2011

Na zielonej sałacie: Camembert zapiekany w miodzie i orzechach


Dziś taki zabiegany dzień, dlatego i danie będzie dość pośpieszne, a mimo to bardzo wykwintne. Przyrządza się je łatwo i błyskawiczne. Doskonałe na lekki lunch, elegancką kolację, a nawet (dla smakoszy o dużych apetytach) – na pyszną przystawkę. Przepis podpatrzony od zaprzyjaźnionej belgijskiej Rodziny, u której kiedyś spędziłam piękne wakacje (choć w oryginale zamiast camemberta występowały malutkie, twarde kozie serki, których w Polsce nie widuję, a ich nazwy – nie pamiętam). Tak czy siak, wersję podaną poniżej polecam z całym przekonaniem. Często ją robię, zawsze się sprawdza. Bon appétit!


Dla 4 osób:

4 sery camembert o wadze ok. 120 g każdy
4 łyżki miodu
garść orzechów pinii lub orzechów włoskich
oliwa

1 główka sałaty, umytej i poszatkowanej, lub ok. 200 gramów liści sałat mieszanych

Dressing:

3 łyżki oliwy
1 łyżka octu balsamicznego lub soku z cytryny,
1 rozgnieciony ząbek czosnku (opcjonalnie)
1 łyżeczka cukru
1 łyżeczka musztardy,
sól
pieprz

Grzanki czosnkowe:

4 kromki ulubionego chleba lub bułki
1 rozgnieciony ząbek czosnku
masło lub oliwa

Piekarnik rozgrzej do temp. 180 stopni. Na blachę wlej 1 łyżkę oliwy i rozprowadź tam, gdzie położysz serki. Następnie umieść na blasze camemberty, każdy polej 1 łyżką miodu, skrop oliwą i posyp kilkoma orzeszkami. Wstaw do rozgrzanego pieca na 10 minut.

W tym czasie przygotuj sałatę: w miseczce zrób dressing, łącząc składniki i doprawiając do smaku, liście wrzuć do miski, dodaj dressing i wymieszaj; najlepszy efekt uzyskasz, jeśli zwilżysz ręce oliwą i nimi wymieszasz sałatę z sosem.

Przygotuj grzanki: każdą kromkę chleba posmaruj odrobiną rozgniecionego czosnku, następnie rozprowadź na nich masło lub oliwę. Wstaw do piekarnika na ok. 2-3 minuty przed wyjęciem serków.


Tuż przed podaniem włóż na 20 sekund do pieca 4 talerze, by się zagrzały (to ważne! Jeśli wyjmiemy z pieca gorące camemberty i umieścimy na zimnych talerzach, momentalnie się zetną, stracą roztopioną konsystencję i staną się gumowate), następnie wyjmij je i od razu wyłóż na nie sałatę, ser i czosnkową grzankę. Camembert powinien być złocisty od miodu i rozpływać się na talerzu:)

 

poniedziałek, 10 stycznia 2011

Quesadillas z cytrynowym kurczakiem i papryką


Dziś coś naprawdę łatwego i szybkiego. QUESADILLAS! Każdy, kto choć raz zetknął się z kuchnią meksykańską będzie wiedział, o co chodzi, bo to tamtejsza sztandarowa narodowa potrawa. Zasada jest prosta: dwie tortille i serowo-urozmaicone nadzienie między nimi. Podstawowa quesadilla może mieć sam ser, ale moim zdaniem dobrze jest czymś ją urozmaicić.  Tym razem wzięłam specjalnie przyprawionego kurczaka, zieloną paprykę i chilli, ale tak naprawdę można do niej włożyć wszystko – chorizo i cebulę, szynkę Serrano i szczypiorek, kukurydzę i czerwoną fasolę… Jednym słowem – do wyboru, do koloru! Informacja dla wegetarian – Quesadilla nie potrzebuje w sobie mięsa czy wędlin, by być pyszna – równie dobrze możesz naładować do niej mieszankę swoich ulubionych warzyw. Jedyny absolutnie niezbędny składnik – to ser:)

Jedna dobra rada – mimo pokusy, by włożyć tam baaaardzo dużo wszystkiego, lepiej z tym uważać, w przeciwnym razie placek może się łatwo rozpaść w czasie smażenia. Znowu – jedyne, czego nie należy żałować – to sera;) A to dlatego, że ser wspaniale spaja wszystkie składniki i przytwierdza nadzienie do tortilli, tworząc z nich prawdziwy warstwowy placek. Nie mówiąc o tym, że wspaniale ciąąąąąąąągnie się przy każdym ugryzieniu, jeśli jest go wystarczająco dużo:)


Przyrządzanie Quesadillas jest błyskawiczne i pozwala szybko wyczarować solidny posiłek, ale… ma jedną wadę. Bo przygotowanie tych placków to coś, na co po angielsku mówi się hands-on job, czyli szybkie lecz intensywne zadanie, nad którym, niestety, musisz stać – coś jak smażenie naleśników albo robienie sushi. Niby nie trwa długo, ale nie możesz odejść od niego nawet na chwilę, tym bardziej, że każdy szczegół przygotowań jest dokładnie rozplanowany czasowo. Tyle, że o ile przy sushi wszystko wkładasz na trochę do lodówki i podajesz później, w wypadku naleśników czy Quesadillas gotowe danie musisz stawiać na stole natychmiast – zapomnij więc o tym, że usiądziesz i spokojnie zjesz ze wszystkimi, bo ledwo usmażysz jeden placek, już musisz przygotowywać następny – inaczej temperatura potrawy spadnie, ser ostygnie i przyjmie konsystencję gumowatej podeszwy.

Mimo to – zdecydowanie warto! Quesadillas to kolejna po Risotto potrawa „towarzyska” (i to bardzo), warto więc pobawić się przy niej, zapraszając do domu kilkoro znajomych i wspólnie przygotowując placki w kuchni. Można mieć wyłożone talerzyki z różnymi dodatkami, samemu komponować składniki kolejnych Quesadillas i smażyć placuszki jeden po drugim.

Jest to też świetny finger food i choć nie proponowałabym Wam przygotowywania Quesadillas na dużą imprezę z przyczyn podanych powyżej, stanowią one świetną zakąskę (jeszcze przed przystawką) na kolacji dla kilkorga znajomych, lub miłą „przegryzkę” (tzw. nibble) na wieczór filmowy lub inne spotkanie w małym gronie, jako jedną z rzeczy, które stawia się na stole i powoli skubie przy drinku i rozmowach. W takim wypadku dobrze jest wszystkie Quesadillas przygotować troszeczkę wcześniej, usmażyć, pokroić w ósemki i wstawić do piekarnika o stosunkowo niskiej temperaturze tak, by placki utrzymały ciepło, ale się nie przypaliły.

Przygotowując Quesadillas, należy liczyć ok. 1-1,5 placka na osobę. Poniżej podaję przepis na 4 placki.


Quesadillas z cytrynowym kurczakiem i papryką

8 tortilli (dostępne w sklepach i działach supermarketów z międzynarodową żywnością)
2 piersi z kurczaka
0,5 kg dobrze topiącego się sera: np. cheddar’a, mimolette lub mozarelli (dobrze się stopi, choć jak dla mnie jest trochę zbyt łagodna)
1 zielona lub czerwona papryka
1 papryczka chilli
1 pęczek szczypiorku

Marynata:

Sok z ½ cytryny
2 łyżeczki ostrej papryki w proszku
1 rozgnieciony ząbek czosnku
1 łyżka sosu sojowego
1 łyżka słodkiego sosu chilli

Zacznij od przygotowania sobie wszystkich składników.

Kurczaka oczyść z chrząstek i błonek i pokrój w małą kostkę. Przełóż do miski, dodaj wszystkie składniki marynaty i całość dobrze wymieszaj. Odstaw do lodówki na ok. 30 minut, by smaki się przegryzły (UWAGA! – dla uzyskania bardziej intensywnego cytrynowego smaku, możesz dodać 1 łyżeczkę startej skórki z cytryny – ale ja nie dodaję, bo w Quesadillas aromaty poszczególnych składników nie powinny być zbyt intensywne). Następnie usmaż lub grilluj kawałki kurczaka, po czym odłóż na talerz wyłożony papierem, by odsączyć z nich tłuszcz.

Na tarce zetrzyj ser. Szczypiorek posiekaj. Zieloną paprykę pokrój w kostkę (uprzednio usuwając pestki), a chilli posiekaj naprawdę bardzo drobniutko, zostawiając lub usuwając pestki, w zależności od tego, jak ostra ma być potrawa.

Rozgrzej teflonową patelnię (nie dawaj tłuszczu!). Połóż na niej jedną tortillę, hojną warstwę sera, paprykę, chilli, szczypiorek i kawałki kurczaka. Przykryj kolejną warstwą sera i drugą tortillą, po czym dociśnij ręką, by topiący się ser zdołał skleić całość od środka. Następnie przewróć placek na drugą stronę (najtrudniejsza część, ale – jak przy naleśnikach – da się zrobić:)) i smaż jeszcze chwilę, aż całość się roztopi. Zdejmij z patelni, połóż na desce i pokrój ostrym nożem w trójkąty – czwórki, szóstki lub ósemki. Podawaj od razu z kwaśną śmietaną, salsą i guacamole.

Gotowe!

czwartek, 6 stycznia 2011

Kurczak w pięciu smakach na lekkim imbirowym bulionie


Wiecie, za co tak uwielbiam obrazy impresjonistów? (Bo naprawdę za nimi przepadam, mówiłam Wam już o tym?) Za to, że z plątaniny niewiele nam mówiących plam i pacnięć pędzlem wyłania się obraz czegoś, co ma sens. Niby to tylko Impresja, ale jednak Wschód Słońca właśnie taki, jaki byśmy zobaczyli, gdybyśmy wraz z Claude’m Monet’em stali na brzegu tamtego mglistego, szarawego jeszcze poranka.

Z kuchnią – a w każdym razie, na pewno z moją kuchnią – właśnie tak jest, a przynajmniej chciałabym, żeby było. Wiele różnych smaków i tekstur, które pozornie nijak mają się do siebie, a mimo to – razem mają sens, tworzą prawdziwą całość.

Tak właśnie jest też z kuchnią azjatycką – tu nic nie jest takie, jakie powinno być, a mimo to – smakuje pysznie. Słodkie z pikantnym, słone ze słodkim, chrupiące z mokrym – niby dziwne, a jednak nie aż tak bardzo.

To po prostu ma sens.

O moim wielkim afekcie dla orientalnych zup pisałam Wam już wcześniej (także tutaj), nie będę się więc powtarzać, po raz kolejny stwierdzę tylko, że je uwielbiam. Uwielbiam i basta. Zdążyłam Wam chyba dodać, że mam takich azjatyckich przepisów w zanadrzu sporo, dziś pora więc na kolejny z serii. To lekka, szybka w przygotowaniu potrawa, przy której bawimy się nie tylko smakiem, ale i teksturą, zestawiając przysmażoną, mocno przyprawioną pierś kurczaka z leciutkim, choć bardzo aromatycznym, przejrzystym bulionem. Z góry muszę Was ostrzec, że to danie bardzo ostre, ale jeśli lubicie odrobinę pikanterii – powinno Wam smakować. Szczególnie teraz, zimą, gdy zmagamy się z mrozami:) To niezwykle rozgrzewająca potrawa, choć – uprzedzam – imbir i chilli wiercą nie tylko w gardłach, ale i w nosach;)


Dla 4 osób:

Kurczak:

2 piersi kurczaka
3 łyżki sproszkowanej przyprawy „5 Smaków”
4-5 łyżek oleju

Bulion:

1,5 l bulionu warzywnego
1 papryczka chilli
obrany ze skóry kawałek imbiru długości ok. 5 cm
1 łyżka sosu sojowego
250 g (1 paczka) świeżego szpinaku
1 puszka kasztanów wodnych, czyli water chestnuts (waga po odsączeniu: ok. 280 g); jeśli nie zdołacie dostać kasztanów, dodajcie inne chrupiące warzywo, np. mange tout lub szparagi
200 g azjatyckiego makaronu Vermicelli (ryżowego lub sojowego – ja wolę sojowy, jest bardziej przejrzysty i sprężysty)

Kurczaka umyj, pozbaw chrząstek/ścięgien i pokrój wzdłuż w długie paski o szerokości ok. 2,5 cm. Przełóż do miski, dodaj przyprawę „5 Smaków”, po czym starannie i równomiernie obtocz w niej mięso, najlepiej rękami. Na patelni rozgrzej olej i gdy będzie już bardzo gorący, połóż na nim paski kurczaka. Smaż na dużym ogniu przez ok. 4 minuty z jednej strony, następnie przewróć mięso na drugą stronę i smaż jeszcze przez ok. 2-3 minuty. (UWAGA! – czas smażenia zależy od tego, jak bardzo rozgrzewa się Twoja patelnia i w jakiej temperaturze smażysz mięso. Generalnie chodzi o to, by wierzch usmażył się na złoto i chrupiąco, a środek był delikatny i kruchy, ale koniecznie ugotowany. Uważaj jednak bardzo, by z kolei nie przesmażyć mięsa – pierś kurczaka szybko twardnieje, jeśli jest gotowana zbyt długo.) Usmażone mięso zdejmij z patelni, pokrój na mniejsze kawałki i odstaw.

W garnku rozgrzej bulion. Posiekaj chilli (usuwając lub zostawiając pestki w zależności od tego, czy potrawa ma być mniej, czy bardziej pikantna) i dodaj do płynu, następnie wetrzyj imbir (ja ścieram go na małych ząbkach tarki). Dodaj sos sojowy i gotuj pod przykryciem, na małym ogniu, przez ok. 10 minut, po czym dodaj odsączone kasztany wodne i szpinak. Gdy warzywa się zagrzeją, a szpinak przywiędnie i zmniejszy objętość – bulion będzie gotowy.

W międzyczasie w osobnej misce lub garnku przygotuj makaron zgodnie ze wskazówkami na opakowaniu (UWAGA! czas przygotowywania warto sprawdzić przed rozpoczęciem gotowania, bowiem bardzo różni się w zależności od typu makaronu i producenta).

Makaron przecedź i rozłóż w miseczkach lub na głębokich talerzach, następnie każdą porcję hojnie zalej bulionem z warzywami i posyp kawałkami kurczaka (ważne, by robić to w tej kolejności, bo w momencie podania potrawy kurczak nie powinien pływać w zupie – każdy sam powinien bowiem móc zdecydować, czy chce zanurzyć go w bulionie, by zmiękł, czy też jak najdłużej zachować rozdzielność tekstur i smaków:))

Gotowe!

piątek, 17 grudnia 2010

Słodko-pikantna zupa tajska z czerwonym curry


Gdybym tylko umiała, o orientalnych noodle soups mogłabym pisać całe traktaty, a nawet poematy. Mało co smakuje mi tak, jak azjatyckie makarony – w czystym bulionie lub mleku kokosowym, na słodko, pikantno, kwaśno – uwielbiam je wszystkie. Laksa, ramen, tom yum czy nawet lekka zupa warzywna – każda z nich niezawodnie poprawia mi humor:) Jeśli kiedykolwiek będziecie w UK lub w którejś zachodnioeuropejskiej stolicy, koniecznie, koniecznie wybierzcie się do restauracji wagamama – gdy zamówicie tam którąś z zup, postawią przed Wami wielką miskę parującego bulionu z warzywami, chilli, krewetkami, kurczakiem… i wielką górą dłuuugich, perłowych noodles. Ah ah ah, nawet teraz na samą myśl o nich robię się głodna:) Oczywiście, przepyszne zupy zjecie też w mniej efektownych, ale absolutnie wspaniałych chińskich knajpkach w londyńskim Chinatown blisko Leicester Square – ale w tych wielkich misach z wagamamy jest coś tak niepowtarzalnego, że wracam do nich tak często, jak to tylko możliwe – i czekam, by wreszcie otworzyli jakąś w Polsce:)

Moja przygoda z noodle soups zaczęła się, gdy jako mała dziewczynka spróbowałam tak zwane „chińskie zupki”. Dziś patrzymy na nie z lekkim podejrzeniem zarezerwowanym dla potraw instant, hamburgerów, chipsów i innych tam takich niezdrowych przekąsek, ale wówczas, u progu nowej rzeczywistości, gdy Polska dopiero co otrząsała się z kulinarnego marazmu oscylującego wokół octu w sklepach i żurku w butelkach, taki powiew egzotyki (niechby i bardzo niezdrowej) i tak robił furorę, szczególnie w moich bardzo wówczas małych oczkach kilkuletniej dziewczynki.

Ale różnorodność i głębię smaków zawartą w noodle soups odkryłam dużo, dużo później, gdy przez kilka lat studiowałam za granicą. Życie w akademiku bardzo temu sprzyjało, bo przygotowania wielu potraw nauczyłam się właśnie od kuchni, podpatrując po cichu kulinarne dokonania moich koleżanek. Niby robiłam sobie herbatę albo podpiekałam tosty, a tak naprawdę patrzyłam, co i jak też one tam gotują. Później, gdy zrozumiałam, że w Anglii niemal w każdym supermarkecie łatwo dostanie się wszystkie składniki potrzebne do masowej produkcji azjatyckich dań, po prostu oszalałam na ich punkcie. Do dziś poznałam ich dużo i zdecydowanie dominują one w moim kuchennym repertuarze; poczułam się już też na tyle pewnie w ich przygotowywaniu, że nauczyłam się sama eksperymentować z niektórymi smakami, a nie tylko korzystać z gotowych przepisów – choć książki kucharskie, również te o potrawach orientalnych, czytam garściami i pasjami.

Niejeden jeszcze przepis na noodle soup Wam podam; tę akurat zupę zrobiłam bardzo niedawno i według własnego pomysłu. Choć to zupa tajska, nie użyłam wyjątkowo mleka kokosowego (mimo, że bardzo je lubię!), natomiast aksamitną teksturę uzyskałam, dodając na początku do zupy odrobinę masła. Jest naprawdę bardzo, bardzo dobra, a przy tym szybka i łatwa w przygotowaniu:) Jeśli ma jakąś wadę to tylko taką, że najsmaczniejsza jest niezwłocznie po przyrządzeniu – inaczej makaron może zanadto rozmięknąć. Nie należy więc jej przechowywać (jeśli bardzo chcecie zrobić ją wcześniej – przygotujcie bulion, a makaron dodajcie dopiero, gdy będziecie odgrzewać zupę tuż przed podaniem).

Aha… jeszcze jedno. Tak samo, jak opisana już przeze mnie Pappa al pomodoro, azjatyckie zupy z makaronem to prawdziwy comfort food – nas sam ich widok czujesz się lepiej:) świetnie sprawdzają się jako pokrzepiający posiłek po całym dniu ciężkiej pracy, tym bardziej, że nie namęczycie się najpierw zbytnio przy ich gotowaniu – dość istotne, jeśli w zasadzie padacie już ze zmęczenia:)

Wiele z Was przygotowywało już zapewne dania orientalne i nie zaniepokoi się na widok podanej niżej listy składników, ale wszyscy, którzy dopiero zaczynają przygodę z tym kulinarnym regionem, mogą uznać za użyteczne zapoznanie się z wprowadzeniem do kuchni azjatyckiej, które mówi o podstawowych składnikach i przyprawach potrzebnych do orientalnego gotowania.


Słodko-pikantna zupa tajska z czerwonym curry

Dla 4 osób:

1 duża cebula
1 ostra papryczka chilli
Szczypiorek z 2 dymek lub tzw. „szczypior sałatkowy” (spring onion)
4 porcje azjatyckiego makaronu średniej grubości, pszennego lub ryżowego
12 paluszków krabowych
1 l bulionu warzywnego lub drobiowego
1 łyżka oleju
2 łyżki masła
1 łyżeczka pasty z czerwonego curry
1 łyżeczka pasty z galangalu (opcjonalnie)
2 łyżki sosu sojowego (najlepiej, jeśli jest słodkawy, np. Blue Dragon)
2 łyżki sosu rybnego
1 łyżka cukru
1 łyżka słodkiego sosu chilli
1 limonka

Cebulę pokroić na cienkie piórka, papryczkę chilli drobno posiekać (pestki możecie usunąć, ja je na ogół zostawiam:)) W dużym garnku rozgrzać olej i masło. Dodać cebulę i posiekaną papryczkę i smażyć przez ok. 2 minuty, cały czas mieszając. Dodać pastę z czerwonego curry i (opcjonalnie) pastę z galangalu, następnie smażyć jeszcze przez ok. 30 sekund. Wlać bulion, dodać sos sojowy, sos rybny, słodki sos chilli oraz cukier. Dobrze wymieszać, spróbować wywar i w razie konieczności dodać do smaku jeszcze odrobinę cukru lub sosu sojowego, w zależności od preferencji. Pokroić paluszki krabowe i dorzucić do bulionu. Następnie dodać makaron, łamiąc go na mniejsze kawałki, i gotować pod przykryciem na małym ogniu przez ok. 1-2 minuty, aż zmięknie. Zgasić ogień, wycisnąć sok z limonki i dodać do potrawy, następnie starannie wymieszać. Podawać w głębokich talerzach lub miseczkach, posypane posiekanym szczypiorkiem.

 
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...