poniedziałek, 31 stycznia 2011

Śródziemnomorska sałatka z warzyw w balsamiczno-oliwnej zalewie


Dobrze mieć urodziny. Dostaje się piękne prezenty i wszyscy są TACY mili:) Gotowanie zawsze było moją wielką pasją, ale odkąd założyłam bloga, również kolekcjonowanie różnych kulinarnych gadżetów okazało się niezłą frajdą. I chyba dlatego wśród ton przepięknych prezentów, które się u mnie zjawiły, znalazły się urocze foremeczki małe i duże, nóż szefa kuchni, nowiutki WOK, wspominana już przeze mnie KUCHNIA Nigelli Lawson, książka Historia Smaku, którą ponoć pochłania się jednym tchem (dziewczyny, jeszcze raz dziękuję, zdam relację wkrótce!), dwukolorowy likier kawowo-śmietankowy, prawdziwe i absolutnie PRZEPYSZNE tiramisu z dużą ilością kawy i amaretto, kilka kulinarnych świeczek i cała torba egzotycznych różności, znanych i nieznanych, z których będę starała się skomponować ciekawe potrawy (jeśli ktoś z Was zna jakieś dobre przepisy z użyciem owocu drzewa bochenkowego – dajcie znać;))

No ale najpiękniejszym prezentem była dla mnie obecność tylu ludzi, którym chciałam podziękować, gotując coś smacznego. Co prawda wspomniane już przeze mnie kiedyś żeberka Nigelli trochę się przypaliły (a i tak znalazły amatorów!), ale generalnie prawie wszystko się zjadło, mam więc nadzieję, że nie było źle;) W najbliższym czasie będę Wam podawać przepisy na to, co tam wymyśliłam, nieraz – nie ukrywam – zainspirowana pomysłami z innych blogów lub kulinarnych stron, dziś jednak chciałam wspomnieć o czymś dla mnie wyjątkowym, potrawie skomponowanej przeze mnie w moich pięknych, zagraniczno-studenckich latach, czyli o śródziemnomorskiej sałatce z pieczonych warzyw w oliwno-balsamicznej zalewie.

Nieraz obijały mi się o uszy zachwyty nad pieczonymi warzywami. A to ktoś wspomniał, że gdzieś takie jadł i były wyśmienite, a to co i rusz z jakiejś mniej lub bardziej znanej książki kucharskiej wyskakiwał ciekawy przepis, a to wreszcie zdarzało mi się czasem samej spróbować bakłażana i paprykę, upieczone i zamarynowane w oliwie – może nie idealne, ale w każdym razie z dużym potencjałem.

A potem pojechałam na studia za granicę i w kraju słynącym z wysokich cen i niekorzystnego kursu wymiany musiałam jakoś radzić sobie z gotowaniem na dobrym poziomie. Region, w którym studiowałam słynie wręcz z niezdrowego żywienia wśród lokalnych mieszkańców, i rzeczywiście dało się to zauważyć, obserwując zawartość niejednego wózka w supermarkecie. Ja tak nie chciałam. Nie chciałam żywić się mrożoną pizzą, burgerami i fabrycznymi frytkami, albo kupować wędliny, w których zawartość mięsa wynosiła zapewne jakieś 5% albo niewiele więcej. Kraj, w którym żyłam oferował niezwykłe wręcz możliwości kulinarne, a ja bardzo chciałam z nich skorzystać – i skorzystałam. Choć gotować lubiłam od zawsze, to właśnie tam rozwinęłam się kulinarnie i stworzyłam swój własny styl. Tam również nauczyłam się, że gotowanie tego, co smaczne i zdrowe nie wymaga nie wiadomo jakich nakładów finansowych, choć wielu twierdzi, że to niemożliwe. I dlatego zawsze śmieszyło mnie, gdy stałam w kolejce do kasy, przede mną ktoś wyładowywał wózek pełen chipsów i puszek, a potem ja, studentka, podchodziłam z moją malowniczą kolekcją frykasów, na ogół zresztą płacąc za nią niewiele. W tworzeniu naprawdę dobrych potraw za niewielkie pieniądze zawsze byłam mistrzynią, trochę z konieczności, bo żyłam przecież na studenckim kieszonkowym, a wystarczyć musiało też na ciuchy, kosmetyki, wyjścia i oczywiście książki:)

I wtedy właśnie, poproszona o ugotowanie czegoś jako dodatek na kolację dla 15 osób, postanowiłam zrobić tę właśnie sałatkę. Było lato, szczyt sezonu, warzywa tanie i niezwykle wręcz apetyczne… pomyślałam – czemu by nie spróbować? Zrobiłam – i się nią zachwyciłam, a ze mną wspomniane już 15 osób. Odtąd sałatka ta towarzyszy mi przy każdej imprezie, już nie dlatego, że można ją łatwo zrobić, ale dlatego, że jest wyjątkowo wręcz pyszna, a do tego można przygotować ją wcześniej. Czasem robię ją też latem, w mniejszej ilości, jako dodatek do włoskich wędlin i serów na lekką kolację na balkonie – nigdy mnie jeszcze nie zawiodła. Moi goście bardzo ją lubią, a dla mnie łączy się z tyloma pięknymi wspomnieniami tych niezapomnianych, szalonych lat…:) Spróbujcie jej koniecznie!



Śródziemnomorska sałatka z pieczonych warzyw, porcja imprezowa:)

3 duże czerwone papryki
1 duża papryka żółta
1 duża papryka zielona
3-4 nieobrane ze skórki bakłażany, pokrojone w grube „zapałki”
5 pomidorów
1 słoik karczochów w oleju
2 czubate łyżki kaparów
1 opakowanie filecików anchois (opcjonalnie)
oliwa z oliwek

Zalewa:

4 łyżki oliwy
1 łyżka zalewy z anchois
2-3 łyżki oliwy balsamicznej
2 ząbki czosnku
1 łyżka miodu
1 łyżka cukru
1 łyżeczka sambal oelek (opcjonalnie)
2 łyżki wódki lub innego mocnego alkoholu
Sól
Pieprz

Do przybrania:

Garść orzeszków pinii
Garść listków bazylii

Piekarnik nastaw na 180° C. Na blasze ułóż umyte, całe papryki i pomidory, skrop oliwą i dobrze wymieszaj. Włóż do piekarnika i piecz przez ok. 30 min,, aż skórka na warzywach stanie się ciemna i pomarszczona. Wyjmij blachę i zostaw do ostygnięcia.

W tym samym czasie na innej blasze ułóż pokrojonego bakłażana, również skrop oliwą i wymieszaj, po czym wstaw do piekarnika i piecz, aż bakłażan ładnie się przyrumieni.

W misce przygotuj zalewę, łącząc wszystkie składniki.

Z papryk i pomidorów zdejmij skórkę (powinna łatwo odchodzić), papryki pozbaw gniazd nasiennych, pokrój w paseczki i przełóż do dużego naczynia, po czym zrób podobnie z pomidorami (można rozdrobnić je w rękach) i również dodaj je do naczynia. Dodaj bakłażana, odsączone karczochy, kapary, anchois przekrojone na mniejsze kawałki, po czym wlej zalewę i całość wymieszaj. Spróbuj i w razie czego dopraw do smaku. Odstaw do lodówki, najlepiej co najmniej na kilka godzin (maksymalnie na 24 godziny), po czym podawaj na dużym płaskim naczyniu, posypane orzeszkami pinii i listkami bazylii.

środa, 26 stycznia 2011

Frittata z mozzarellą i bekonem


Przepyszne, lekkie danie, idealne na lunch lub kolację, świetnie smakuje w towarzystwie zielonej sałaty lub (na zimno) z pajdą dobrego, rumianego chleba – tak, jak podają je we włoskich barach i kafejkach. Frittatę można też przygotować jako jedną z potraw na miły, duży obiad w stylu śródziemnomorskim, gdzie stół ugina się od wielu różnych potraw – pysznych, choć prostych w przygotowaniu.

Przepis pochodzi ze wspominanej już przeze mnie, nowej książki Nigelli Lawson – KUCHNIA. Nigella zamiast bekonu użyła cienko pokrojonej, włoskiej mortadeli z pistacjami. Ponieważ nie miałam jej w lodówce, a danie przygotowywałam „na szybko” – zastąpiłam mortadelę bekonem, ale jeśli możecie łatwo kupić włoską mortadelę (dostępną w większości supermarketów i delikatesów) – użyjcie jej, bo smakuje naprawdę dobrze.

Moja jedyna uwaga – frittata Nigelli jest pyszna, ale dosyć mdła. Ja akurat podałam ją z pikantną zupą z krewetek, więc łagodny smak mi nie przeszkadzał, ale generalnie sugerowałabym urozmaicenie smaku przez dodanie np. chilli, pieczonej słodkiej papryki lub po prostu sporej ilości pieprzu.


Dla 3-4 osób:

6 jajek
150 g cienko pokrojonego bekonu lub włoskiej mortadeli
125 g pokrojonej w kostkę mozzarelli (ja dałam więcej, bo lubię roztopiony ser;))
1 kopiata łyżka tartego parmezanu
1 kopiata łyżka pietruszki + drugie tyle do posypania na koniec
Sól
Pieprz
1 łyżka oliwy, najlepiej czosnkowej
1,5 łyżki masła

Piekarnik ustaw na opcję „grill” (grzanie od góry) i rozgrzej do temperatury 180° C. Jajka wbij do miski i roztrzep widelcem. Dodaj pokrojoną mozzarellę i bekon, delikatnie wymieszaj. Dodaj parmezan, natkę pietruszki oraz – do smaku – sól i pieprz.

Na patelni (przystosowanej do wkładania do pieca) o średnicy ok. 25 cm, lub w szklanym okrągłym naczyniu żaroodpornym rozgrzej oliwę i masło, po czym ostrożnie wylej na nią masę jajeczną i smaż na niewielkim ogniu (bez mieszania!) przez ok. 5 minut. Spód frittaty powinien się w tym czasie ściąć i nabrać złocistego koloru.

Zdejmij frittatę z ognia i wstaw do piekarnika na ok. 20-30 minut (tak naprawdę to czas orientacyjny… Nigella pisze, by trzymać frittatę w piecu, aż cała masa się zetnie, a wierzch nabierze złocistego koloru… i każe cały czas jej pilnować;)) Wyjmij frittatę z pieca i odstaw na kilka minut, by troszkę opadła, następnie posyp posiekaną pietruszką i podawaj na gorąco lub – po ostygnięciu – na zimno z chlebem, w formie kanapki.


wtorek, 25 stycznia 2011

Biała czekolada i pomarańcze, czyli ambrozja w cieście


Zastanawialiście się kiedyś, jak smakowały nektar i ambrozja? Ja myślę o tym bardzo często.

Mitologia grecka niewiele o nich mówi, poza tym, że były godne podniebienia olimpijskich bogów i dawały im nieśmiertelność. Ja wyobrażam je sobie jako lekkie, z lekka kremowe, kwiatowo-owocowe i delikatnie, acz wyraziście słodkie. Choć tak naprawdę trudno natknąć się na coś, co właśnie tak by smakowało. Ja więc moich kandydatów na olimpijski pokarm typuję empirycznie – czasem po prostu próbuję czegoś i myślę sobie – o! Tak mogłoby właśnie smakować to, co wedle starożytnych Greków Zeus czy Atena jadali na śniadanie:) Przyznam, że niewiele takich smaków póki co odkryłam, a nawet – by pokusić się o większą precyzję – odkryłam ich dokładnie dwa. Jeden to deserowe wino Moscatel – słodkie (acz zadziwiająco lekkie), z wyraźną nutą miodu, kwiatów, owoców, i czegoś jakby… no właśnie, jakby kremowego lub śmietankowego (choć oczywiście ani krzty nie ma w nim ani śmietany, ani masła). To jeden z najcudowniejszych, najpiękniejszych, najlepiej skomponowanych smaków, jakie kiedykolwiek miałam w ustach… i nieraz myślę, że jakoś tak właśnie musiał smakować nektar.

A ambrozja? Ambrozja to dla mnie smak białej czekolady – słodkiej, ale lekkiej, śmietankowo-kremowej, rozkosznie innej niż wszystko, czego zdarzyło mi się próbować… i takiej niby-kwiatowej, choć kwiatów w niej przecież nie uświadczysz. Ale biała czekolada to nie wszystko – w ambrozji powinna być jeszcze dla mnie wyraźnie owocowa nuta, najlepiej taka świeża, cytrusowa…taka biała czekolada „z czymś”. I tym czymś są dla mnie właśnie pomarańcze.

Gdy więc zobaczyłam u Moniki przepis na ciasto z białą czekoladą i pomarańczami, wiedziałam, że muszę jak najszybciej je upiec. I upiekłam. Wyszło… naprawdę rewelacyjnie. Robi się je łatwo i szybko, a smakuje… po prostu…CUDOWNIE.

Upieczcie razem ze mną, a sami się przekonacie:)


Ciasto z białą czekoladą i syropem pomarańczowym (przepis z małymi modyfikacjami):

185 g masła
1 szklanka mleka
¾ szklanki cukru
2 małe opakowania cukru waniliowego
150 g białej czekolady
2 szklanki mąki
1,5 łyżeczki proszku do pieczenia
2 jajka

Syrop:

1 szklanka soku z pomarańczy
½ szklanki cukru
skórka z 1/2 pomarańczy, pozbawiona białych części i pokrojona w cieniutkie paseczki

Nagrzej piekarnik do 180° C. W rondelku podgrzej na malutki ogniu masło, mleko i czekoladę, aż składniki się rozpuszczą i połączą (ale nie powinny zacząć wrzeć!). Zdejmij z ognia i odstaw, aż masa lekko ostygnie. Do dużej miski przesiej mąkę i dodaj proszek do pieczenia, następnie wbij jajka i odrobinę masy czekoladowej. Miksuj całość na niewielkich obrotach, stopniowo dolewając czekoladową substancję, aż wszystkie składniki się połączą powstanie równomierna masa. Dodaj cukier (zwykły i waniliowy) i miksuj jeszcze przez chwilę, do całkowitego wymieszania składników. Masę przełóż do formy wyłożonej papierem do pieczenia (to ważne, bo potem ciasto trzeba będzie zalać syropem, i dzięki pergaminowi nie przyklei się do formy) i wstaw do piekarnika na ok. 70 minut, po czym wyjmij, sprawdź, czy się upiekło, do końca wbijając w nie patyczek (jeśli patyczek wyjdzie suchy, ciasto jest gotowe, jeśli obklejony – ciasto potrzebuje jeszcze dopieczenia). Jeśli ciasto wciąż nie będzie gotowe, przykryj je z góry papierem, po czym ponownie wstaw do piekarnika na ok. 20 min., by się dopiekło (czas podaję orientacyjny, w rzeczywistości może to zająć odrobinę krócej lub dłużej, wiec monitoruj sytuację na bieżąco).

W międzyczasie przygotuj syrop. Do rondelka wlej sok z pomarańczy, dodaj cukier i skórkę z cytryny, po czym podgrzewaj na niewielkim ogniu, w razie potrzeby co jakiś czas mieszając, aż cukier się rozpuści, a syrop stanie się przezroczysty. Zdejmij z ognia i odstaw do ostygnięcia.

Gdy ciasto będzie gotowe, równomiernie i głęboko ponakłuwaj je nożem. Skórką z syropu udekoruj wierzch ciasta, następnie równomiernie zalej je pomarańczowym płynem (oryginalny przepis zakładał zalanie ciasta połową syropu i podanie drugiej połowy w sosjerce, by każdy mógł dodać sobie syropu na talerzu wedle uznania; ja od razu zalałam całością, ale decyzja należy do Was:)) Ciasto podawaj po ostygnięciu.


Miłego smakowania!


piątek, 21 stycznia 2011

Zupa-krem z brokułów i sera Roquefort


Dziś po raz kolejny coś błyskawicznego, a przy tym przepysznego - moja (dostosowana do warunków polskiego zaopatrzenia ) wersja angielskiej Broccoli & Stilton Soup. Nie wiem, czy mieliście okazję spróbować sera Stilton, ale jeśli takowa się nadarzy – skosztujcie go koniecznie! Jest ostry (tak, jak ostry bywa ser, a nie chilli!), a przy tym szalenie aromatyczny – coś jakby połączenie serów cheddar i roquefort, ale – co ciekawe – mimo wyraźnie widocznych kanalików pleśni, ma konsystencję stosunkowo twardego sera żółtego, a nie np. kremowej Gorgonzoli. No i ta skórka… (którą Anglicy, z korzyścią dla mnie, o mijają na ogół szerokim łukiem). Skórka jest najlepsza ze wszystkiego.

W serze Stilton jestem głęboko zadurzona. Nieraz w chwilach głębokiego kryzysu naukowego, gdy była 2 w nocy, a rano egzamin, zdarzało mi się podjadać go razem z konfiturą cebulową dla dodania sobie chęci do pracy:) Niestety w Polsce jest bardzo trudno dostępny (poprawka – w ogóle chyba jest niedostępny, bo nigdy go jeszcze nie widziałam…:/), więc nauczyłam się zastępować go w potrawach innymi serami – wspomniałam o Roqueforcie, ale tak naprawdę świetnie do tej roli nadaje się też Bleu d’Auvergne, Fourme d’Ambert, Danish Blue, czy nawet nasz poczciwy Rokpol albo Lazur (najlepiej zielony). A swoją drogą – jeśli ktoś z Was wie, czy i gdzie w Polsce można kupić angielski Stilton – proszę, dajcie mi znać:) Nawet nie wiecie, jaki uśmiech wywołałoby to na mojej buzi:)

Zupa jest na rach ciach ciach, świetnie nadaje się jako przystawka albo danie samo w sobie! Polecam szczególnie na zimowy, intensywny dzień, gdy mamy ochotę na coś rozgrzewającego, ale mamy zbyt mało czasu i energii, by bawić się w skomplikowane gotowanie:)

Dla 2-3 osób:

1 opakowanie mrożonych brokułów (ok. 450g) – można oczywiście użyć świeżych, ale wtedy musisz mieć ich więcej, by 450 g otrzymać po odcięciu twardych części
2 duże cebule, posiekane w piórka
1 l bulionu warzywnego lub drobiowego
ok. 150 g sera Roquefort lub innego mocnego sera niebieskiego (patrz notatka powyżej), pokrojonego w kostkę
1-2 łyżki kwaśnej śmietany, wedle uznania
1,5 łyżeczki gałki muszkatołowej
1 łyżka cukru
1 łyżka oliwy
1 łyżka masła
sól
pieprz

Do podania:

Śmietana
Kilka listków mięty lub innych świeżych ziół
Kilka kostek niebieskiego sera (jeśli zostanie)

Jeśli używasz świeżych brokułów, umyj je i odetnij twarde części. W dużym rondlu rozgrzej oliwę i masło, następnie dodaj cebulę i duś przez ok. 5-10 minut, by cebula stała się szklista i słodkawa. Dodaj cukier i gałkę muszkatołową, przemieszaj, następnie wrzuć brokuły (jeśli używasz mrożonych, nie musisz niczego z nimi robić; wrzuć je do bezpośrednio z paczki do garnka) i zalej bulionem. Gotuj przez ok. 15-20 minut, aż warzywa staną się bardzo miękkie. Dorzuć ser i całość zmiksuj na krem. Dodaj śmietanę, a także sól i pieprz do smaku. Zupa powinna być ostra od sera, ale równocześnie słodkawa od cebuli, no i (ma się rozumieć), niezwykle brokułowa od brokułów;).

Zupę podawaj z kleksem śmietany, listkami mięty i – jeśli zostanie Ci nadprogramowa ilość – odrobiną pokruszonego niebieskiego sera.

czwartek, 20 stycznia 2011

Brukselkowy misz-masz, czyli coś dobrego, coś szybkiego


Rzadko zdarza mi się oglądać programy Marthy Stewart, ale gdy już to robię, mam na ogół mieszane uczucia. Po pierwsze: trudno mi uwierzyć, że naprawdę widzom jak Ameryka długa i szeroka trzeba tłumaczyć, jak nakrywać stół, albo dlaczego jedzenie domowych potraw za pomocą prawdziwych sztućców i z normalnych talerzy jest lepsze od pochłaniania wprost z kartonowych pudełek fast-food’owych dań na wynos. Może nawet rzeczywiście z przestrzeganiem elementarnych zasad przy stole jest w USA raczej krucho i Martha robi świetną robotę, próbując pokazać, że można inaczej i ładniej. Ale i tak jakoś trudno mi się do tych ciągłych nauk dostroić.

Po drugie: nie do końca potrafię wczuć się w ten gawędziarsko-gwiazdorski klimat, w którym Martha zaprasza do studia sławy większego i mniejszego formatu, po czym przeprowadza z nimi rozmowę niby-to o jedzeniu, ale bardziej pod hasłem „zobaczcie-jacy-jesteśmy-fajni”, a zachwycona widownia co chwile bije brawo na wzmiankę o kimś znanym lub w reakcji na kiepski dowcip. Samo w sobie właściwie by mi to nie przeszkadzało (każdy lubi się trochę powozić), ale jakoś tak nie bardzo pasuje mi do programu kulinarnego. Być może dlatego, że w całym tym gadaniu o najmodniejszych trendach dekorowania kubków i ulubionych potrawach kasowych aktorek nie wyczuwa się prawdziwej pasji do gotowania albo chociaż jedzenia, tak bardzo obecnej wszędzie tam, gdzie normalnie się o jedzeniu mówi. Nie ma tego, że ślinka leci Ci na sam widok przedstawianych potraw, bo też i nie czujesz, by sami prezentujący byli do nich szczególnie przekonani. Mogą sobie być naprawdę pyszne, ale jeśli nawet autorzy mają do nich stosunek dość obojętny – tym bardziej trudno się nimi zachwycać z odległości tysięcy kilometrów i to mając na podorędziu jedynie nic nie mówiącą o smakach czy zapachach taflę telewizora.

Z tego też powodu nieczęsto oglądam program Marthy, a gdy już to robię, na ogół niczego szczególnego się nie spodziewam. Wyobraźcie więc sobie moje przyjemne zaskoczenie, gdy kiedyś zobaczyłam w programie przepis, który o razu powalił mnie na kolana swoją prostotą i harmonią smaków: brukselki zapiekane na blasze z bekonem i jabłkiem. Kroisz, przyprawiasz, wstawiasz i zapominasz. A gdy zadzwoni alarm, by Ci o nich przypomnieć, triumfalnie wyciągasz z pieca złocistą, zielono-jabłkową extravaganzę kolorów i aromatów.

Tak przygotowaną brukselkę można zjeść na lekki lunch lub jako dodatek do dań, ponieważ jednak chciałam zrobić z niej szybką, ale solidną kolację, wzbogaciłam ją jeszcze o angielskie kiełbaski, które zawsze staram się mieć w zamrażalniku. Wybieram je, ponieważ charakter potrawy – warzywa zapiekane na blasze – sam w sobie jest bardzo angielski (nawet, jeśli danie zobaczyłam w amerykańskim programie!). Spokojnie jednak można zastąpić je innymi ulubionymi kiełbaskami: frankfurterkami, dobrej jakości parówkami, białą lub wędzoną kiełbasą. Ogromną zaletą tego dania jest błyskawiczne przygotowanie – wszystko (nawet zamrożone) wrzucasz niedbale na blachę, skrapiasz oliwą, przyprawiasz, mieszasz – i czekasz:)

Dla 2-3 osób:

450 g świeżej, umytej brukselki (lub 1 opakowanie brukselki mrożonej)
2-3 jabłka (ja nie obieram), umyte, pozbawione pestek i pokrojone w kostkę
30 dkg pokrojonego w kostkę bekonu
6 (lub więcej;)) Twoich ulubionych kiełbasek
2 łyżki miodu
1 łyżka słodkiego sosu chilli (opcjonalnie)
oliwa z oliwek
sól
pieprz

Piekarnik rozgrzej do ok. 180°C.  Brukselkę, bekon i jabłka ułóż na blasze lub żaroodpornym naczyniu. Polej miodem, sosem chilli i oliwą z oliwek, dodaj do smaku sól i pieprz. Całość wymieszaj (najlepiej rękoma) i wstaw do piekarnika na ok. 40 minut. (UWAGA! Jeśli używasz cienkich parówek, dodaj je dopiero w trakcie pieczenia, by się nie spaliły!). Podawaj od razu, posypane świeżo zmielonym pieprzem.

 

wtorek, 18 stycznia 2011

Kokosowa zupa tajska z kurczakiem


Kilka tygodni temu zostałam obdarowana nową książką Nigelli Lawson – „KUCHNIA” (książka jest fenomenalna – dziękuję! :)) Wkrótce napiszę o niej więcej (choć podejrzewam, że wiele z Was ma ją już na swoich półkach;)), dziś chciałabym opowiedzieć Wam o pierwszym przepisie z tej publikacji, który udało mi się zrealizować – o cudownie żółtej od kurkumy, tajskiej zupie kokosowej z kurczakiem i ryżowym makaronem vermicelli.

Jak już Wam nieraz pisałam, do zup azjatyckich mam prawdziwą słabość. Es eł a be o ś ć. Dlatego nic dziwnego, że w zbiorze prawie dwustu cudnych przepisów w pierwszej kolejności wrzuciłam się właśnie na ten. Jest zdecydowanie inny, niż pozostałe – bardzo kokosowy, ale też szalenie… kurkumowaty. Tak. To jest właściwe określenie. Smakuje przez to trochę, jak malezyjska laksa. Po całej sekwencji mleka kokosowego z dodatkiem pasty curry, które okazuje się na ogół najszybszą wersją z tajskich potraw, to danie było prawdziwym powiewem świeżości. Jest kokosowo-kremowe, to fakt, ale przy tym głęboko imbirowe – może i na swój sposób pikantne, ale bardziej właśnie, jak imbirowy napar, niż nawet jak wspomniany przeze mnie kurczak w pięciu smakach. Oryginalny przepis zawiera oczywiście chilli i ja wiernie go dodaję, ale jeśli wolelibyście, by potrawa była mniej ostra – nie dawajcie go. Imbir i tak zrobi swoje, ale powinien stworzyć rodzaj pikantności, która nie tyle piecze, co rozgrzewa.

Bardzo ciekawa jest też konsystencja zupy, pełnej chrupiących jeszcze warzyw i sprężystego, ryżowego makaronu. Jeśli lubicie smaki Azji (lub nie boicie się ich po raz pierwszy spróbować) – ugotujcie ją koniecznie!

Jedna mała uwaga: oryginalny przepis Nigelli zakłada użycie rozdrobnionych kawałków pieczonego kurczaka. Jeśli macie takie kurczakowi resztki, oczywiście możecie je w ten sposób spożytkować; ja jednak użyłam pokrojonych piersi kurczaka, które wcześniej zamarynowałam w azjatyckich sosach.


Kokosowa zupa tajska z kurczakiem, na 2-3 porcje:

1 litr bulionu drobiowego
150 g vermicelli ryżowego lub sojowego (do tej potrawy wolę ryżowy)
400 ml mleka kokosowego (w oryginale jest 200 ml, ale puszka ma 400 i wygodniej było mi dać wszystko… moim zdaniem, ze świetnym rezultatem)
kawałek kłącza imbiru o długości ok. 3-4 cm, obrany i posiekany
2 łyżki sosu rybnego
1 chilli, pozbawione pestek (ja zostawiam) i posiekane
1 łyżeczka kurkumy (dałam 1,5 łyżeczki)
1 łyżeczka pasty z tamaryndowca (pominęłam)
1 łyżeczka cukru, najlepiej brązowego
2 łyżki soku z limonki
250g mieszanki warzyw do stir-fry, w moim wypadku były to:
1 zielona papryka, posiekana w długie cienkie paski
1 opakowanie kiełków sojowych

2 piersi z kurczaka
Marynata: 1 łyżka sosu sojowego, 1 łyżka słodkiego sosu chilli, 1 łyżka sosu chilli-czosnek
Garść kolendry lub mięty (do posypania)

  
Piersi z kurczaka umyj, oczyść z błonek i chrząstek i pokrój w małe kawałki. Włóż do miski, dodaj wszystkie składniki marynaty; całość wymieszaj i odstaw.

W garnku zagrzej bulion. W osobnej misce przygotuj makaron, zgodnie ze wskazówkami na opakowaniu (UWAGA! najlepiej sprawdź te instrukcje, zanim przystąpisz do gotowania zupy. Cienkie makarony, choć podobne, potrafią znacząco różnić się pod względem czasu i sposobu przygotowania, a ważne, by był gotowy w tym samym momencie, co zupa).

Do bulionu dodaj wszystkie składniki poza makaronem, kurczakiem*, warzywami i kolendrą/miętą, i całość zagotuj. Gdy zupa dobrze się zagrzeje, dodaj kurczaka i warzywa. Po jakichś dwóch-trzech minutach, czyli gdy tylko kurczak się ugotuje, a warzywa zagrzeją, zupa będzie gotowa.

Gotowy makaron dodaj do zupy lub rozłóż bezpośrednio w miseczkach. Podawaj ze świeżą kolendrą lub miętą.

Miłego smakowania:)

* Jeśli, jak Nigella, używasz już upieczonego kurczaka, dodaj go do bulionu od razu, razem z innymi składnikami.


poniedziałek, 17 stycznia 2011

Na zielonej sałacie: Camembert zapiekany w miodzie i orzechach


Dziś taki zabiegany dzień, dlatego i danie będzie dość pośpieszne, a mimo to bardzo wykwintne. Przyrządza się je łatwo i błyskawiczne. Doskonałe na lekki lunch, elegancką kolację, a nawet (dla smakoszy o dużych apetytach) – na pyszną przystawkę. Przepis podpatrzony od zaprzyjaźnionej belgijskiej Rodziny, u której kiedyś spędziłam piękne wakacje (choć w oryginale zamiast camemberta występowały malutkie, twarde kozie serki, których w Polsce nie widuję, a ich nazwy – nie pamiętam). Tak czy siak, wersję podaną poniżej polecam z całym przekonaniem. Często ją robię, zawsze się sprawdza. Bon appétit!


Dla 4 osób:

4 sery camembert o wadze ok. 120 g każdy
4 łyżki miodu
garść orzechów pinii lub orzechów włoskich
oliwa

1 główka sałaty, umytej i poszatkowanej, lub ok. 200 gramów liści sałat mieszanych

Dressing:

3 łyżki oliwy
1 łyżka octu balsamicznego lub soku z cytryny,
1 rozgnieciony ząbek czosnku (opcjonalnie)
1 łyżeczka cukru
1 łyżeczka musztardy,
sól
pieprz

Grzanki czosnkowe:

4 kromki ulubionego chleba lub bułki
1 rozgnieciony ząbek czosnku
masło lub oliwa

Piekarnik rozgrzej do temp. 180 stopni. Na blachę wlej 1 łyżkę oliwy i rozprowadź tam, gdzie położysz serki. Następnie umieść na blasze camemberty, każdy polej 1 łyżką miodu, skrop oliwą i posyp kilkoma orzeszkami. Wstaw do rozgrzanego pieca na 10 minut.

W tym czasie przygotuj sałatę: w miseczce zrób dressing, łącząc składniki i doprawiając do smaku, liście wrzuć do miski, dodaj dressing i wymieszaj; najlepszy efekt uzyskasz, jeśli zwilżysz ręce oliwą i nimi wymieszasz sałatę z sosem.

Przygotuj grzanki: każdą kromkę chleba posmaruj odrobiną rozgniecionego czosnku, następnie rozprowadź na nich masło lub oliwę. Wstaw do piekarnika na ok. 2-3 minuty przed wyjęciem serków.


Tuż przed podaniem włóż na 20 sekund do pieca 4 talerze, by się zagrzały (to ważne! Jeśli wyjmiemy z pieca gorące camemberty i umieścimy na zimnych talerzach, momentalnie się zetną, stracą roztopioną konsystencję i staną się gumowate), następnie wyjmij je i od razu wyłóż na nie sałatę, ser i czosnkową grzankę. Camembert powinien być złocisty od miodu i rozpływać się na talerzu:)

 

czwartek, 13 stycznia 2011

Danie o teksturze jak aksamit: penne w sosie z pomidorów, bekonu i mascarpone


Gdy byłam na studiach, makaron stanowił podstawę mojego żywienia. I to nie tylko dlatego, ze sama chętnie go gotowałam (każdy student powie Wam, jak prostym, szybkim i łatwym do rozmnożenia dla nieoczekiwanych gości artykułem jest pasta), ale również dlatego, że wszechobecnie panował w stołówce mojego college’u. Czasem pyszny, czasem trudny do przełknięcia; czasem al dente, częściej – rozgotowany; z sosem na bazie świeżych składników – a i owszem, choć bywało też, że raczej z resztek obiadu i kolacji poprzedniego dnia. Krótko mówiąc – repertuar stołówkowy w całej swojej krasie i w pełni wdzięków. (Choć muszę Wam przyznać, że mimo ciągłych narzekań na jedzenie i wizyt w stołówce zakończonych zamawianiem pizzy w atmosferze fiaska, z dużą nostalgią i sympatią wspominam nasze college’owe wyżywienie jako wcale nie najgorsze, a jadalniane lunche i kolacje – jako kluczowe punkty programu dnia;)) I teraz wyobraźcie sobie, że wśród tych właśnie lepszych lub gorszych propozycji gastronomicznych zdarzały się prawdziwe hity. Nasze dzisiejsze penne bezsprzecznie do nich należało; potrafiłam zjeść ze smakiem moją porcję w 10 minut, a potem odczekać kolejne 30, by tuż przed końcem wydawania posiłków ładnie uśmiechnąć się z prośbą o dokładkę, którą dopiero wtedy pozwalali nam brać – o ile oczywiście coś jeszcze zostało, bo stołówkowe hity rozchodziły się szybko.

Dziś mam ten komfort, że moje penne mogę ugotować kiedy chcę, i ile tylko chcę. Świetnie nadaje się jako  bardzo u mnie eksponowany comfort food do zjedzenia sam na sam z telewizorem, szybki i lekki wieczorny obiad dla rodziny albo łatwe lecz popularne danie na spontaniczną kolację dla znajomych. Ma cudowny, pomidorowo-śmietankowy smak, wzmocniony wędzonym aromatem bekonu, i prawdziwie aksamitną teksturę pożyczoną od serka mascarpone. Często się nim zajadam, często do niego wracam. Zatem – do dzieła!

 
Dla 4 osób:

1 opakowanie makaronu penne (może być też rigatoni)
2 puszki pomidorów lub 2 kartoniki pomidorów z oliwą i czosnkiem
1 cebula
1 ząbek czosnku
1 papryczka chilli pozbawiona pestek (opcjonalnie; jeśli wolisz łagodne smaki, pomiń)
40 dkg wędzonego bekonu
200g serka mascarpone (warto mieć w zanadrzu mały zapas, łącznie do 400 g)
garść świeżej rukoli lub bazylii
2 łyżki oliwy – do smażenia
sól
świeżo zmielony pieprz
2 łyżki cukru
kilka kropel octu balsamicznego
tarty parmezan

UWAGA: by zmienić makaron w danie wegetariańskie, bekon możesz zastąpić bakłażanem

Bekon pokrój w kostkę. Cebulę poszatkuj w kostkę lub piórka, ząbek czosnku pokrój w plasterki; drobno posiekaj papryczkę chilli, jeśli ją dodajesz.

Wstaw wodę na makaron (ja na ogół i to robię „po studencku”, czyli gotuję wodę w czajniku, wlewam do garnka, dodaję odrobinę oliwy i soli, włączam ogień i po chwili woda już się gotuje:)). Gdy woda zacznie wrzeć, dodaj makaron i gotuj pod przykryciem na średnim ogniu, aż będzie taki, jak lubisz. Odlej wodę i dodaj odrobinę oliwy, by makaron się nie kleił.

Na dużej patelni lub rondlu rozgrzej oliwę, gdy będzie gorąca, zdejmij ją z palnika, dorzuć chilli i czosnek, wymieszaj, następnie postaw znów na palnik, zmniejsz ogień do małego i przez chwilę duś, tak, by przyprawy dały aromat, ale się nie spaliły. Dodaj bekon i cebulę, zwiększ ogień i smaż, aż się przyrumienią, a cebula będzie miękka. Następnie dodaj pomidory, dokładnie wymieszaj i pozwól, by powstały sos się podgrzał. Zmniejsz ogień, dodaj cukier i kilka kropel octu balsamicznego (do smaku). Następnie spróbuj i wedle uznania/konieczności dodaj soli i świeżo zmielonego pieprzu. Dodaj mascarpone i poczekaj, aż się roztopi, następnie wymieszaj spróbuj. Sos powinien mieć gęstą, śmietankową, aksamitną konsystencję i dwupoziomowy smak. Gdzieś z tyłu – intensywne aromaty pomidorów, octu, cukru, soli i pieprzu, „przykryte” i złagodzone kremowym mascarpone. Na tym etapie spróbuj i zadecyduj: jeśli masz mały zapas mascarpone, a chcesz, by sos był jeszcze bardziej kremowy, dodaj więcej serka wedle uznania, a jeśli z kolei wolałabyś, by miał bardziej intensywny smak, dodaj jeszcze odrobinę cukru, octu, pieprzu i soli do smaku.

Do gotowego sosu dodaj makaron i całość starannie wymieszaj. Posyp rozerwanymi na pół listkami świeżej rukoli lub bazylii i parmezanem.


środa, 12 stycznia 2011

Chillibites, czyli czekolada i chilli w jednym:)


Po sekwencji świątecznych wydarzeń pełnych tradycyjnych dań z utęsknieniem czekałam na powrót do kulinarnych eksperymentów, które normalnie towarzyszą mi w kuchni. Jeszcze przed Bożym Narodzeniem udało mi się wypróbować przepis, który chodził za mną już od wielu tygodni. Być może już go widzieliście i wypróbowaliście, może tylko przeczytaliście o nim i zapomnieliście, a może po prostu nigdy o nim nie słyszeliście – tak czy siak mam nadzieję, że zdecydujecie się spróbować (a może nawet upiec samemu) to, o czym Wam za chwilę napiszę.


Ciasteczka z czekoladą i chilli. Bardzo czekoladowe i bardzo chilli’owe;) Przepis znalazłam u ChilliBite (vel SzeLLki), która z kolei podpatrzyła go u Clotilde z Chocolate & Zucchini i - jak sama pisze - właśnie od nich wzięła nazwę swojego bloga. Od razu urzekł mnie zarówno ich smak (czy raczej moje o nim wyobrażenie), jak i przepiękny opis Autorki, która mówi o nich „małe, niewyględne brzydactwa”, a potem tak dokładnie pisze o tym, co poczujesz, gdy je zjesz, że od razu doceniasz prawdziwość powiedzenia „nie wszystko złoto, co się świeci”. W ogóle, bardzo polecam Wam blog ChilliBite. Jej przepisy są proste i smaczne (wiele wypróbowałam!), a teksty – lekkie i niezwykle wręcz apetyczne;)

No ale wracając do ciasteczek. Są pyszne. Prze-pyszne. Wcale nie dlatego, że ostre. Powiem więcej – celem nie jest, by nie wiadomo jak piekły Cię w gardle. O nie. To by było zbyt przewidywalne. A nie o to wcale chodzi.

A o co w takim razie? Gdy bierzesz je do ust, najpierw czujesz po prostu czekoladę. Trochę, jak w Brownie, a trochę – jak w naszym poczciwym Murzynku. Skąpaną w maśle, zanurzoną w mące – ale jednak… czekoladę. Ale potem, gdy z miną zblazowanego czekoladowego znawcy gotów już jesteś przełknąć chillibite i sięgnąć po następne… czujesz coś jeszcze. A to, co zaczynasz rozpoznawać, nie ma ściąć Cię z nóg swoją ostrością, ale z pewnością Cię zaskoczy – nie dlatego, że tam nie pasuje, ale dlatego, że tak dalece nie spodziewasz się tam tego znaleźć. I dopiero po chwili, gdy skonfundowany zajadasz już kolejną porcję, odkrywasz, że choć w zasadzie nie oczekiwałeś takiego połączenia, to jednak naprawdę Ci ono smakuje, nawet jeśli sam nie do końca rozumiesz, dlaczego. I widzisz tylko jeden sposób na rozwikłanie tej zagadki – jedząc chillibite za chillibite w nadziei, że odkryjesz, czemu właściwie czekolada i chilli tak dobrze do siebie pasują i tak miło razem obchodzą się z Twoim podniebieniem:)

Jak Wam już kiedyś pisałam, rzadko kiedy wiernie podążam za przepisem – w tym jednak wypadku zrobiłam wszystko zgodnie z oryginalnymi zaleceniami. Jedyne modyfikacje, jakie wprowadziłam, to rozpuszczenie czekolady w kąpieli wodnej, zamiast w mikrofalówce (bo takowej, o dziwo, nie posiadam) i… (trochę przez pomyłkę) zastąpienie czekolady deserowej czekoladą gorzką. Choć wyszło tak przez przypadek, planuję chyba trzymać się tego przepisu, bo chillibites wychodzą wtedy bardzo wytrawne… a ja nie przepadam za słodkościami, przynajmniej czekoladowymi. Ale Wam pozostawiam wybór w zależności od tego, jaki smak pasuje Wam najbardziej. Ważna informacja dla osób uczulonych na produkty z krowiego mleka – masło można zastąpić podwójną porcją gorzkiej czekolady (upewnij się tylko, że mleka nie ma w jej składzie – spokojnie daje się takie znaleźć, wiem bo próbowałam:)) Za pierwszym razem zrobiłam chillibites w wersji najbardziej klasycznej; za drugim - spróbowałam modyfikacji polecanych przez ChilliBite (dodałam wiśnie i trochę więcej chilli) i efekt przeszedł moje najśmielsze oczekiwania. Z tym, że o ile dodanie owoców (wiśni lub malin) polecałabym Wam za każdym razem, o tyle z dodawaniem chilli trzeba uważać… klasyczny przepis pozwala osiągnąć efekt, który powinien zachwycić nawet niezaprzyjaźnionych z chilli smakoszy. Większa ilość mnie osobiście smakuje jeszcze bardziej, ale zdaję sobie sprawę, że to już coś dla koneserów ostrości;)


Na ok. 70 szt. chillibites potrzebujesz:

200 g czekolady (ChilliBite używa deserowej, ja wzięłam gorzką)
200 g masła (dla nabiałowych alergików: zastąpcie drugą porcją gorzkiej czekolady)
200 g cukru
25 g kakao
25 g mąki (tak tak, dwadzieścia pięć gramów, nie brakuje tu zera!)
5 jajek
2-3 łyżeczki chilli (za pierwszym razem dodałam „ostrożne” 3, za drugim – kopiate 3 i pół;)
maliny lub oczyszczone z pestek wiśnie (mogą być mrożone)

Piekarnik rozgrzej do 200º C. Czekoladę i masło rozpuść w kąpieli wodnej lub w mikrofalówce (ChilliBite zaleca 3 x 30 s, mieszając między kolejnymi etapami). Przełóż do dużej miski, którą również ustaw nad delikatnie parującym garnkiem (może być w nim po prostu gorąca woda, lub leciutko tylko wrząca). Dzięki temu czekolada nie będzie zbytnio zastygać. Dodaj kakao i cukier, następnie wymieszaj. Następnie, pojedynczo, wbijaj jajka, cały czas mieszając i uważając, by się nie ścięły!!!!!!!! Zdejmij znad pary, dodaj mąkię i chilli i dokładnie przemieszaj (ja robię to mikserem, najniższych obrotach). Powstała masa będzie bardzo rzadka. Przelej ją do dzbanka lub starodawnej miarki kuchennej (ma podobny kształt;)). Jeśli je macie, to chillibites najlepiej ponoć piec w foremkach do mini muffinek (wtedy napełnijcie je do ok. 1/3 wysokości); ja użyłam papierowych foremek do dużych muffinek i po prostu napełniłam masą samo denko – chillibites powinny być na jeden kęs, a w czasie pieczenia bardzo urosną:) Jeśli chcesz dać owoce, ułóż je albo na dnie foremek jeszcze przed wlaniem masy, albo (już po wylaniu) na sam wierzch, jak kto woli:) Wstaw do piekarnika i piecz przez ok. 10-12 minut, ale – jak uprzedza ChilliBite: „Wierzch ciasteczek powinien być już suchy, ale wnętrze pozostać wilgotne i miękkie. Lepiej ich nie dopiec, niż przesuszyć. Po upieczeniu pierwszej partii już będziesz wiedzieć ile dokładnie czasu należy je piec.”

Po wyjęciu z piekarnika ostrożnie wyjmuj ciasteczka z foremek, jeśli trzeba, podważając łyżeczką. Pozostaw do ostygnięcia, a następnie schowaj i przechowuj w puszkach, na bieżąco wykładając je na patery lub tace. Są po prostu wspaniałe, choć – uwaga – naprawdę uzależniają!

poniedziałek, 10 stycznia 2011

Quesadillas z cytrynowym kurczakiem i papryką


Dziś coś naprawdę łatwego i szybkiego. QUESADILLAS! Każdy, kto choć raz zetknął się z kuchnią meksykańską będzie wiedział, o co chodzi, bo to tamtejsza sztandarowa narodowa potrawa. Zasada jest prosta: dwie tortille i serowo-urozmaicone nadzienie między nimi. Podstawowa quesadilla może mieć sam ser, ale moim zdaniem dobrze jest czymś ją urozmaicić.  Tym razem wzięłam specjalnie przyprawionego kurczaka, zieloną paprykę i chilli, ale tak naprawdę można do niej włożyć wszystko – chorizo i cebulę, szynkę Serrano i szczypiorek, kukurydzę i czerwoną fasolę… Jednym słowem – do wyboru, do koloru! Informacja dla wegetarian – Quesadilla nie potrzebuje w sobie mięsa czy wędlin, by być pyszna – równie dobrze możesz naładować do niej mieszankę swoich ulubionych warzyw. Jedyny absolutnie niezbędny składnik – to ser:)

Jedna dobra rada – mimo pokusy, by włożyć tam baaaardzo dużo wszystkiego, lepiej z tym uważać, w przeciwnym razie placek może się łatwo rozpaść w czasie smażenia. Znowu – jedyne, czego nie należy żałować – to sera;) A to dlatego, że ser wspaniale spaja wszystkie składniki i przytwierdza nadzienie do tortilli, tworząc z nich prawdziwy warstwowy placek. Nie mówiąc o tym, że wspaniale ciąąąąąąąągnie się przy każdym ugryzieniu, jeśli jest go wystarczająco dużo:)


Przyrządzanie Quesadillas jest błyskawiczne i pozwala szybko wyczarować solidny posiłek, ale… ma jedną wadę. Bo przygotowanie tych placków to coś, na co po angielsku mówi się hands-on job, czyli szybkie lecz intensywne zadanie, nad którym, niestety, musisz stać – coś jak smażenie naleśników albo robienie sushi. Niby nie trwa długo, ale nie możesz odejść od niego nawet na chwilę, tym bardziej, że każdy szczegół przygotowań jest dokładnie rozplanowany czasowo. Tyle, że o ile przy sushi wszystko wkładasz na trochę do lodówki i podajesz później, w wypadku naleśników czy Quesadillas gotowe danie musisz stawiać na stole natychmiast – zapomnij więc o tym, że usiądziesz i spokojnie zjesz ze wszystkimi, bo ledwo usmażysz jeden placek, już musisz przygotowywać następny – inaczej temperatura potrawy spadnie, ser ostygnie i przyjmie konsystencję gumowatej podeszwy.

Mimo to – zdecydowanie warto! Quesadillas to kolejna po Risotto potrawa „towarzyska” (i to bardzo), warto więc pobawić się przy niej, zapraszając do domu kilkoro znajomych i wspólnie przygotowując placki w kuchni. Można mieć wyłożone talerzyki z różnymi dodatkami, samemu komponować składniki kolejnych Quesadillas i smażyć placuszki jeden po drugim.

Jest to też świetny finger food i choć nie proponowałabym Wam przygotowywania Quesadillas na dużą imprezę z przyczyn podanych powyżej, stanowią one świetną zakąskę (jeszcze przed przystawką) na kolacji dla kilkorga znajomych, lub miłą „przegryzkę” (tzw. nibble) na wieczór filmowy lub inne spotkanie w małym gronie, jako jedną z rzeczy, które stawia się na stole i powoli skubie przy drinku i rozmowach. W takim wypadku dobrze jest wszystkie Quesadillas przygotować troszeczkę wcześniej, usmażyć, pokroić w ósemki i wstawić do piekarnika o stosunkowo niskiej temperaturze tak, by placki utrzymały ciepło, ale się nie przypaliły.

Przygotowując Quesadillas, należy liczyć ok. 1-1,5 placka na osobę. Poniżej podaję przepis na 4 placki.


Quesadillas z cytrynowym kurczakiem i papryką

8 tortilli (dostępne w sklepach i działach supermarketów z międzynarodową żywnością)
2 piersi z kurczaka
0,5 kg dobrze topiącego się sera: np. cheddar’a, mimolette lub mozarelli (dobrze się stopi, choć jak dla mnie jest trochę zbyt łagodna)
1 zielona lub czerwona papryka
1 papryczka chilli
1 pęczek szczypiorku

Marynata:

Sok z ½ cytryny
2 łyżeczki ostrej papryki w proszku
1 rozgnieciony ząbek czosnku
1 łyżka sosu sojowego
1 łyżka słodkiego sosu chilli

Zacznij od przygotowania sobie wszystkich składników.

Kurczaka oczyść z chrząstek i błonek i pokrój w małą kostkę. Przełóż do miski, dodaj wszystkie składniki marynaty i całość dobrze wymieszaj. Odstaw do lodówki na ok. 30 minut, by smaki się przegryzły (UWAGA! – dla uzyskania bardziej intensywnego cytrynowego smaku, możesz dodać 1 łyżeczkę startej skórki z cytryny – ale ja nie dodaję, bo w Quesadillas aromaty poszczególnych składników nie powinny być zbyt intensywne). Następnie usmaż lub grilluj kawałki kurczaka, po czym odłóż na talerz wyłożony papierem, by odsączyć z nich tłuszcz.

Na tarce zetrzyj ser. Szczypiorek posiekaj. Zieloną paprykę pokrój w kostkę (uprzednio usuwając pestki), a chilli posiekaj naprawdę bardzo drobniutko, zostawiając lub usuwając pestki, w zależności od tego, jak ostra ma być potrawa.

Rozgrzej teflonową patelnię (nie dawaj tłuszczu!). Połóż na niej jedną tortillę, hojną warstwę sera, paprykę, chilli, szczypiorek i kawałki kurczaka. Przykryj kolejną warstwą sera i drugą tortillą, po czym dociśnij ręką, by topiący się ser zdołał skleić całość od środka. Następnie przewróć placek na drugą stronę (najtrudniejsza część, ale – jak przy naleśnikach – da się zrobić:)) i smaż jeszcze chwilę, aż całość się roztopi. Zdejmij z patelni, połóż na desce i pokrój ostrym nożem w trójkąty – czwórki, szóstki lub ósemki. Podawaj od razu z kwaśną śmietaną, salsą i guacamole.

Gotowe!

piątek, 7 stycznia 2011

Angielska zupa cebulowa z szałwią i serem cheddar, czyli pochwała wyspiarskiej kuchni


Z jakiegoś powodu panuje na świecie przekonanie, że kuchnia brytyjska jest paskudna. Ba – co tam paskudna! Po prostu niejadalna.

Nic bardziej błędnego. To tak, jakby ktoś zjadł w szkolnej stołówce suchą jak podeszwa „pieczeń” z sosem w kolorze burej ścierki, a potem na tej podstawie utrzymywał, że kuchnia polska jest po prostu do niczego. A przecież prawda jest taka, że nasze rodzime potrawy są naprawdę pyszne, POD WARUNKIEM, że zostaną odpowiednio przygotowane, przyrządzone i przyprawione, nieraz co prawda kosztem dłuższego czasu ich gotowania, ale za to z korzyścią dla wszystkich, którzy będą je następnie wcinać.

Tak samo jest z kuchnią brytyjską. Odpowiednio przygotowana jest naprawdę smaczna i – co ciekawe – w swoim zamyśle dość podobna do naszych rodzimych smaków i kulinarnych schematów. Dziś podam Wam przepis na jedno ze sztandarowych dań brytyjskiej kuchni, czyli na zupę cebulową, którą zrobiłam według receptury Jamiego Olivera z książki Jamie at Home. W Polsce – słusznie i niesłusznie – zupę cebulową kojarzymy właściwie z Francją, a nie z Wielką Brytanią. Słusznie o tyle, że rzeczywiście, potrawa ta również we Francji jest jednym ze sztandarowych dań narodowych; niesłusznie zaś, bo francuska wersja zupy cebulowej absolutnie nie jest jedyną. Francuska zupa smakuje specyficznie – jest bardzo alkoholowa i bardzo, bardzo wytrawna.. Też smaczna – ale mimo wszystko inna.

Angielskie wydanie zupy bazuje natomiast przede wszystkim na słodyczy, którą cebule wytwarzają podczas długiego, powolnego duszenia i na maślanej, jedwabistej wręcz konsystencji, której danie nabiera. I dlatego tak mi smakuje, bo –  jak Wam już swego czasu pisałam – w pieczonych i smażonych cebulach jest coś tak przepysznego – jakby melasowego czy karmelkowego – że nie pozostaje mi nic innego, jak tylko je uwielbiać. I podobnie jest z tą zupą. Ma w sobie coś takiego… jest po prostu… a zresztą, nie. Nie powiem Wam, bo żadne słowa tego nie opiszą. Spróbujcie sami, i to koniecznie. KONIECZNIE:)

Na 4 porcje zupy potrzebujesz:

Różne rodzaje cebul (w sumie ok. kilograma). Czyli np.:
5 cebul czerwonych
2-3 duże cebule białe
3 szalotki
300 g pora

6 wyciśniętych ząbków czosnku (ja dodałam 2)
garść świeżej szałwii
1,5 l bulionu warzywnego lub drobiowego
2 łyżeczki cukru
1 łyżeczka gałki muszkatołowej (Jamie nie dodaje, ale moim zdaniem warto)
Sól
Pieprz
Sos Worcestershire (opcjonalnie)
Oliwa z oliwek
2 łyżki masła
8 kromek czerstwego chleba lub bułki
200 g utartego sera cheddar (można zastąpić polskim ostrym serem, np. Carskim lub Bursztynem)

Piekarnik rozgrzej do temp. 200º C. Wszystkie cebule i pora posiekaj na piórka. Odłóż na bok ok. 4-8 listków szałwii, resztę z grubsza posiekaj. W garnku o grubym dnie i nieprzywierającym spodzie rozgrzej oliwę i masło; gdy się rozpuszczą, zmniejsz ogień do minimalnego płomienia. Dodaj szałwię i czosnek i duś przez chwilę na małym ogniu, po czym dodaj cebule, sól i pieprz i mieszaj przez chwilę, tak, by wszystkie pokryły się tłuszczem. Następnie częściowo przykryj garnek pokrywką i duś (ciągle na maleńkim ogniu!) przez ok. 30 minut, po czym zdejmij pokrywkę i duś jeszcze przez 20 minut, tak, by cebula nabrała złotawego koloru. W czasie tych 50 minut co jakiś czas sprawdzaj i mieszaj cebulę, by nie przywarła do dna ani się nie przypaliła. Takie cierpliwe duszenie jej na małym ogniu może wydawać się irytujące, ale naprawdę warto – puści prze-prze-pyszny, maślano-słodki sos i nabierze niezwykłego aromatu, którego nie miałaby, gdyby ją po prostu szybko usmażyć w wysokiej temperaturze. Dlatego – warto pozwolić cebuli na taką powolną „kąpiel” w maśle, tym bardziej, że jeśli temperatura będzie niska, cebula nie powinna nazbyt przywierać i nie trzeba cały czas przy niej stać, a tylko doglądać i od czasu do czasu zamieszać.

Po upływie 50 minut dodaj cukier i gałkę, przemieszaj, a potem zalej bulionem i gotuj na małym ogniu przez ok. 10-15 minut. Jeśli trzeba – dopraw do smaku solą i pieprzem. Gotową zupę rozlej do żaroodpornych miseczek.

W piekarniku przyrumień z obu stron kromki chleba, następnie wyjmij, porwij na mniejsze kawałki i ułóż na zupie. Grzanki posyp tartym serem i pieprzem, polej kilkoma kroplami sosu Worcestershire (opcjonalnie) i przystrój odłożonymi na bok listkami szałwii. Każdą miseczkę skrop odrobinką oliwy, następnie postaw na blasze, całość wstaw do piekarnika i piecz z górnym grzaniem, aż ser się roztopi i zacznie ładnie rumienić:) Ostrożnie wyjmij blachę z miseczkami zupy i podawaj je od razu, tylko uwaga – będą baaaardzo gorące!

Enjoy!



czwartek, 6 stycznia 2011

Kurczak w pięciu smakach na lekkim imbirowym bulionie


Wiecie, za co tak uwielbiam obrazy impresjonistów? (Bo naprawdę za nimi przepadam, mówiłam Wam już o tym?) Za to, że z plątaniny niewiele nam mówiących plam i pacnięć pędzlem wyłania się obraz czegoś, co ma sens. Niby to tylko Impresja, ale jednak Wschód Słońca właśnie taki, jaki byśmy zobaczyli, gdybyśmy wraz z Claude’m Monet’em stali na brzegu tamtego mglistego, szarawego jeszcze poranka.

Z kuchnią – a w każdym razie, na pewno z moją kuchnią – właśnie tak jest, a przynajmniej chciałabym, żeby było. Wiele różnych smaków i tekstur, które pozornie nijak mają się do siebie, a mimo to – razem mają sens, tworzą prawdziwą całość.

Tak właśnie jest też z kuchnią azjatycką – tu nic nie jest takie, jakie powinno być, a mimo to – smakuje pysznie. Słodkie z pikantnym, słone ze słodkim, chrupiące z mokrym – niby dziwne, a jednak nie aż tak bardzo.

To po prostu ma sens.

O moim wielkim afekcie dla orientalnych zup pisałam Wam już wcześniej (także tutaj), nie będę się więc powtarzać, po raz kolejny stwierdzę tylko, że je uwielbiam. Uwielbiam i basta. Zdążyłam Wam chyba dodać, że mam takich azjatyckich przepisów w zanadrzu sporo, dziś pora więc na kolejny z serii. To lekka, szybka w przygotowaniu potrawa, przy której bawimy się nie tylko smakiem, ale i teksturą, zestawiając przysmażoną, mocno przyprawioną pierś kurczaka z leciutkim, choć bardzo aromatycznym, przejrzystym bulionem. Z góry muszę Was ostrzec, że to danie bardzo ostre, ale jeśli lubicie odrobinę pikanterii – powinno Wam smakować. Szczególnie teraz, zimą, gdy zmagamy się z mrozami:) To niezwykle rozgrzewająca potrawa, choć – uprzedzam – imbir i chilli wiercą nie tylko w gardłach, ale i w nosach;)


Dla 4 osób:

Kurczak:

2 piersi kurczaka
3 łyżki sproszkowanej przyprawy „5 Smaków”
4-5 łyżek oleju

Bulion:

1,5 l bulionu warzywnego
1 papryczka chilli
obrany ze skóry kawałek imbiru długości ok. 5 cm
1 łyżka sosu sojowego
250 g (1 paczka) świeżego szpinaku
1 puszka kasztanów wodnych, czyli water chestnuts (waga po odsączeniu: ok. 280 g); jeśli nie zdołacie dostać kasztanów, dodajcie inne chrupiące warzywo, np. mange tout lub szparagi
200 g azjatyckiego makaronu Vermicelli (ryżowego lub sojowego – ja wolę sojowy, jest bardziej przejrzysty i sprężysty)

Kurczaka umyj, pozbaw chrząstek/ścięgien i pokrój wzdłuż w długie paski o szerokości ok. 2,5 cm. Przełóż do miski, dodaj przyprawę „5 Smaków”, po czym starannie i równomiernie obtocz w niej mięso, najlepiej rękami. Na patelni rozgrzej olej i gdy będzie już bardzo gorący, połóż na nim paski kurczaka. Smaż na dużym ogniu przez ok. 4 minuty z jednej strony, następnie przewróć mięso na drugą stronę i smaż jeszcze przez ok. 2-3 minuty. (UWAGA! – czas smażenia zależy od tego, jak bardzo rozgrzewa się Twoja patelnia i w jakiej temperaturze smażysz mięso. Generalnie chodzi o to, by wierzch usmażył się na złoto i chrupiąco, a środek był delikatny i kruchy, ale koniecznie ugotowany. Uważaj jednak bardzo, by z kolei nie przesmażyć mięsa – pierś kurczaka szybko twardnieje, jeśli jest gotowana zbyt długo.) Usmażone mięso zdejmij z patelni, pokrój na mniejsze kawałki i odstaw.

W garnku rozgrzej bulion. Posiekaj chilli (usuwając lub zostawiając pestki w zależności od tego, czy potrawa ma być mniej, czy bardziej pikantna) i dodaj do płynu, następnie wetrzyj imbir (ja ścieram go na małych ząbkach tarki). Dodaj sos sojowy i gotuj pod przykryciem, na małym ogniu, przez ok. 10 minut, po czym dodaj odsączone kasztany wodne i szpinak. Gdy warzywa się zagrzeją, a szpinak przywiędnie i zmniejszy objętość – bulion będzie gotowy.

W międzyczasie w osobnej misce lub garnku przygotuj makaron zgodnie ze wskazówkami na opakowaniu (UWAGA! czas przygotowywania warto sprawdzić przed rozpoczęciem gotowania, bowiem bardzo różni się w zależności od typu makaronu i producenta).

Makaron przecedź i rozłóż w miseczkach lub na głębokich talerzach, następnie każdą porcję hojnie zalej bulionem z warzywami i posyp kawałkami kurczaka (ważne, by robić to w tej kolejności, bo w momencie podania potrawy kurczak nie powinien pływać w zupie – każdy sam powinien bowiem móc zdecydować, czy chce zanurzyć go w bulionie, by zmiękł, czy też jak najdłużej zachować rozdzielność tekstur i smaków:))

Gotowe!

wtorek, 4 stycznia 2011

Quiche Lorraine


Słyszeliście o Quiche Lorraine? Teraz pewnie już tak, bo coraz częściej podają go w warszawskich kafejkach i kafeteriach. Ja pierwszy raz spotkałam się z nim pod koniec lat 80-tych jako zupełnie maleńka dziewczynka, i mogę śmiało powiedzieć, że był to zapewne jeden z pierwszych quiche’ów w Polsce:) Ponoć moja Mama zdobyła przepis od jakiejś Francuzki jeszcze w głębokim PRL-u, i tak trafił do naszej rodziny, robiąc furorę na wszystkich kolacjach, imprezach i przy innych ważnych okazjach.

Quiche jest naprawdę prze-pyszny. Co ciekawe, gdy mieszkałam za granicą, gdzie danie to można było kupić jako gotową przekąskę na piknik lub lunch, spotykałam się na ogół z wersją tarty zupełnie inną od tej z prawdziwie francuskim rodowodem, którą znałam z domu. Quiche’e napotykane w Anglii (a ostatnio wraz z nadejściem międzynarodowych sieci kawiarnianych – także w Polsce) miały na ogół bardzo grubą warstwę masy śmietanowo-jajecznej (podejrzewam, że dodaje się do niej ubite białka, choć pewności nie mam). Nie jest to zły patent, ale jak dla mnie, taki Quiche wychodzi troszkę za ciężki i zdecydowanie za mdły, bo we wszystkich tych pokładach śmietanowej masy dodatki po prostu giną. Nasz Quiche jest inny – niższy, ale o znacznie smaczniej wymierzonych proporcjach. Zanurzając się w nim, wyraźnie wyczuwamy wspaniałe aromaty wędzonego boczku, ostrego sera, masy jajecznej, tymianku… mmmmmm….

Wbrew tradycji, Quiche najlepiej smakuje moim zdaniem na cieście półkruchym, ale dziś podam Wam przepis klasyczny, czyli z francuskim spodem. Jeśli jednak macie chęć poeksperymentować, zdecydowanie polecam przygotowanie ciasta półkruchego.

Podobnie, jak tarta cebulowa, Quiche to prawdziwy hit wszystkich większych imprez i przyjęć, bo łatwo i szybko się go przygotowuje i jeszcze łatwiej i szybciej je;) Dziś podaję Wam klasyczny Quiche Lorraine z szynką i ostrym serem, ale tak naprawdę możecie włożyć do niego, co tylko Wam się podoba – świetnie smakuje np. ze szpinakiem i pleśniowym serem.



Na 1 blachę tarty potrzebujesz:

500 g ciasta francuskiego (jeśli kupujesz zamrożone - rozmraża się przez ok. 0.5 h)
Papier do pieczenia

Nadzienie:

0,5 kg boczku wędzonego, pokrojonego w kostkę
40 dkg ostrego tartego sera żółtego (oryginalnie dodaje się Gruyère, osobiście wolę Cheddar, ewentualnie ser Morski/Tylżycki)

Zalewa:

0,5 l kwaśnej śmietany
3 jajka
1 łyżeczka tartej gałki muszkatołowej
2 łyżki suszonego tymianku lub listki z kilku gałązek świeżego
Sól
Pieprz

Piekarnik nagrzej do temperatury 220°C. Na blasze połóż papier do pieczenia, następnie rozmrożone ciasto francuskie*, koniecznie zawijając do góry brzegi, by powstała krawędź. Ciasto nakłuj w wielu miejscach widelcem i wstaw do piekarnika na ok. 5-7 minut, aż się upiecze (przy tej okazji ciasto prawdopodobnie urośnie, ale to nie szkodzi). W tym czasie przygotuj zalewę: do miski wlej śmietanę, wbij jajka i całość wymieszaj widelcem, doprawiając gałką i tymiankiem, a także – do smaku – solą i pieprzem.

Wyjmij z piekarnika ciasto i delikatnie „ubij” widelcem, by opadło, następnie posyp równomiernie boczkiem i tartym serem. Całość ostrożnie pokryj zalewą (tak, by nie wylała się poza krawędzie), a potem ponownie włóż do piekarnika, przy czym zmniejsz temperaturę do 180°C i ustaw grzanie z góry. Piecz przez kolejne 20-25 minut, tak, by masa jajeczna się ścięła, a wierzch – podrósł i ładnie przyrumienił. Quiche możesz podawać na gorąco od razu po wyjęciu z piekarnika, ja jednak wolę go na zimno, więc na ogół zostawiam tartę do ostygnięcia. Jeśli przygotowujesz Quiche na imprezę, możesz zrobić go z wyprzedzeniem nawet 24 godzin – w czasie przechowywania musi jednak być dobrze przykryty i trzymany w chłodnym, choć absolutnie nie wilgotnym miejscu.

Et voilà!

* jeśli wykorzystujesz ciasto półkruche, po prostu wylep nim ułożony na blasze pergamin, ponakłuwaj widelcem i wstaw do piekarnika, aż się podpiecze – po wyjęciu nie musisz ubijać go widelcem, bo nie urośnie!
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...