piątek, 25 lutego 2011

Risotto z gorgonzolą i gruszkami


Mam nadzieję, że ten post będzie w miarę składny. Piszę go, jednocześnie oglądając bardzo dziwny francuski film o rozterkach jakiegoś faceta, którego żona jest aktorką i on nie może pogodzić się z tym, że ją na każdym kroku ktoś prosi o autograf. Oglądając takie coś, nasuwa mi się tylko jedna myśl: niektórzy to mają zmartwienia!

Pisałam Wam już o risotto. O tych maleńkich, perłowych, kleistych ziarenkach ryżu duszonych w bulionie i winie, które nabierają niezwykłej, kremowej wręcz konsystencji.

Anglicy mają takie piękne określenie – squidgy. Znaczy ono coś mięciutkiego, kleistego właśnie, ale nie – papkowatego. Coś takiego, co powoli wyjadasz łyżką z dużej miseczki późnym wieczorem, oglądając telewizję po ciężkim i długim dniu:)

Risotto właśnie takie jest. A to połączenie – pleśniowej, prawie orzechowej w smaku gorgonzoli i gruszek karmelizowanych w miodzie – jest zdecydowanie jednym z moich ulubionych. Polecam je Wam bardzo:)

Proponowane dziś przeze mnie risotto autorstwa Dave'a Barkera pochodzi – jak zwykle – od Jamiego Olivera, a dokładniej z Magazynu JAMIE; oryginalny przepis możecie też zobaczyć tutaj. Świetnie zjada się jako samodzielne danie, ale polecam Wam je też jako dodatek do mięsa – ja przyrządzam je często w towarzystwie kurczaka z szynką Serrano, o którym pisałam Wam ostatnio.


Dla 4 osób:

400 g ryżu arborio, opłukanego na sicie
200 g kremowej gorgonzoli, pokrojonej w kostkę
375 ml wermutu
1 litr bulionu
1 łodyga selera naciowego, drobno posiekana
1 drobno posiekana cebula
4 łyżki masła
3 gruszki, obrane ze skórki, pozbawione gniazda nasiennego i pokrojone na kawałki (alternatywnie możesz użyć odsączonych gruszek z puszki)
3 łyżki miodu
parmezan
garść listków świeżego tymianku
oliwa z oliwek
sól
pieprz

Piekarnik rozgrzej do temperatury 180° C. Na żaroodpornym naczyniu ułóż gruszki, polej miodem i skrop oliwą. Całość dokładnie wymieszaj i wstaw do piekarnika na ok. 15-20 minut, po czym wyjmij i odstaw do ostygnięcia.

W garnku rozgrzej oliwę i jedną łyżkę masła. Dodaj cebulę i seler naciowy, zmniejsz ogień i duś w małej temperaturze, aż warzywa się zeszklą i zmiękną, ale nie – przypieką. Dodaj ryż i smaż przez chwilę, po czym dodaj wermut i duś, cały czas mieszając. Gdy wermut się wchłonie, dodaj chochlę bulionu i duś, cały czas mieszając, by ryż nie przykleił się do dna. Gdy cały bulion zostanie wchłonięty, dodaj kolejną chochlę i dalej mieszaj czekając, aż ryż ponownie wchłonie cały płyn. Dodaj wtedy kolejną chochlę i powtarzaj czynność, aż ryż zrobi się miękki (w zależności od producenta może to zająć od ok. 15 minut do pół godziny, i od ok. 750 ml litra bulionu do ok. litra, dlatego nie przejmujcie się, jeśli trochę wywaru zostanie!).

Gdy ryż będzie miękki, dodaj ok.. 150 g gorgonzoli, 3 łyżki masła i skarmelizowane gruszki. Przykryj szczelnie garnek, zdejmij z ognia i zostaw na 2-3 minuty, po czym pomieszaj i dopraw do smaku.

Podawaj na głębokich talerzach, skropione oliwą i posypane pozostałą gorgonzolą, parmezanem, listkami świeżego tymianku i świeżo mielonym pieprzem.


środa, 23 lutego 2011

Cytrynowy kurczak z szynką Serrano i tymiankiem


Macie swojego kulinarnego idola? Bo ja mam, i to aż dwóch! Jeden to niejaki Heston Blumenthal,  kulinarny eksperymentator-wynalazca, który najbardziej ze wszystkiego lubi wybuchy i ciekły azot. Odkryłam go nie tak dawno temu, ale zachwyciłam się aż po sam sufit. Jego kolacja à la Charlie i fabryka czekolady z przystawkami zlizywanymi ze ściany, albo zupa „zjedz mnie” w stylu Alicji w Krainie Czarów, którą musisz najpierw zaparzyć w dzbanuszku niczym popołudniową herbatę – to naprawdę było coś. Ponieważ jednak kulinarne dokonania Hestona nie tak łatwo odtworzyć w zaciszu własnej kuchni, gotując, częściej inspiruję się przepisami mojego idola numer 2, czyli Jamiego O. Poniższa potrawa pochodzi z jego książki Ministry of Food (Każdy może gotować), którą zdecydowanie polecam wszystkim chętnym zgłębiania tajników przygotowania sztandarowych, acz niekoniecznie często przygotowywanych samemu dań. Książka świetnie sprawdzi się też tym z Was, którzy gubią się w nieraz dość ogólnych i skrótowych przepisach w książkach kucharskich – w Ministry of Food Jamie szczegółowo opowie Ci o przygotowaniu każdej potrawy, krok po kroku, informując Cię nawet, kiedy masz coś zamieszać albo doprawić:)

Poniższy przepis świetnie nada się na ważną kolację dla gości lub na spotkanie dla przyjaciół. Jego niekwestionowaną zaletą jest to, że przygotowanie jest łatwe i szybkie, zaś efekt – wyśmienity. To naprawdę pyszna potrawa, polecam ją Wam bardzo! Na ogół robię do niej risotto z gruszkami i serem gorgonzola, o którym opowiem Wam już niedługo:)


Dla 4 osób:

1 kg piersi kurczaka
10 dkg szynki Serrano lub parmeńskiej, pokrojonej w cienkie plasterki
2-3 łyżki tartego parmezanu
2-3 łyżki otartej skórki z cytryny
garść listków świeżego tymianku
sok z ½ cytryny
sól
świeżo zmielony pieprz
Oliwa z oliwek (do smażenia)


Kurczaka oczyść z błonek i chrząstek, każdą pierś przekrój na 2 lub 3 części. Pobij kawałki kurczaka, aż będą cienkie, następnie wszystkie powstałe w ten sposób kotlety rozłóż na jednej desce/tacy/talerzu (nie kładź jednych kotletów na drugich!). Każdy z kawałków posyp solą, pieprzem, skórką z cytryny, parmezanem i listkami tymianku. Skrop kilkoma kroplami oliwy, po czym na wierzchu każdego z kotletów połóż plasterek szynki, tak, by dobrze przykrył kotlet. Dociśnij szynkę do kurczaka, następnie przykryj kotlety folią, jeszcze raz dociśnij, i odstaw do lodówki na min. 1 godzinę.

Na patelni rozgrzej oliwę. Gdy będzie już gorąca, kładź na niej kotlety, szynką do dołu, i smaż przez ok. 2-3 minuty, w zależności od wielości kawałków kurczaka. W czasie smażenia podlej częścią soku z cytryny. Następnie odwróć kurczaka i smaż po drugiej stronie przez mniej-więcej tyle samo czasu, również podlewając sokiem z cytryny w trakcie smażenia.

Podawaj z listkami świeżego tymianku, w towarzystwie swojego ulubionego białego wina!

sobota, 19 lutego 2011

Cytrusowa tarta z kremem mascarpone


Ostatnio jestem w ciągłym niedoczasie. Tyle do zrobienia, a życie nie chce zwolnić, by się dostosować;) Tym ważniejsze są te chwile, gdy możemy choć na krótko zatrzymać się, odpocząć, i porozkoszować tym, co piękne, choć pozornie przyziemne.

Czas na relaks to dziś dobro deficytowe. Gdy byłam na studiach, nawet nie zauważałam nieraz, jak szybko potrafi lecieć przez palce, gdy mamy go dużo. A potem nagle, pewnego dnia przestajemy już tyle go mieć, i wtedy każda spokojna chwila staje się na wagę złota.

Zawsze uwielbiałam gotować, zawsze uwielbiałam piec. Nigdy nawet nie przychodziło mi do głowy, że mogłoby zabraknąć mi na to czasu. Dziś wiem, że gotowanie to też przywilej:) Przywilej, który chcę sobie zapewniać nawet wtedy, gdy - w czasowej walucie:) – kosztuje mnie to dużo.

Moje dania są na ogół szybkie i łatwe – nie bez powodu. Tylko na to mogę sobie pozwolić, ale nie uważam, że to źle. Tak długo, jak długo możemy cieszyć się dobrym, własnoręcznie przyrządzonym posiłkiem w gronie bliskich nam osób, życie posiada dodatkowy, piękny wymiar:)

Wiem, że skoro tu zaglądacie, lubicie zapewne gotować i robicie to często. Ale może być i tak, że należycie do osób, które o jedzeniu lubią czytać, lecz boją się gotować z powodu braku czasu i umiejętności. Być może ktoś Wam kiedyś powiedział, że się do tego nie nadajecie, albo wmówił, że tylko bardzo wymyślne i organiczne jedzenie może naprawdę dobrze smakować. Nic bardziej błędnego. W gotowanie musicie włożyć przede wszystkim pasję – swoją miłość do życia, do jedzenia… i do ludzi, których chcecie nakarmić. I wtedy nawet najprostszy przepis wyjdzie Wam rewelacyjnie – tylko nie bójcie się spróbować!

Dzisiejsza tarta właśnie taka jest – prosta, szybka, ale bardzo smaczna. Nigdy nie umiałam pięknie dekorować tortów ani godzinami wyrabiać kremów. Robię więc to, co potrafię. Albo, mówiąc inaczej – to, na co mnie stać – w walucie zarówno talentowej, jak i czasowej.

Cytrusowa tarta z kremem mascarpone*

1 opakowanie ciasta francuskiego, rozmrożone
3 opakowania serka mascarpone
2 dojrzałe owoce mango (lub zawartość 2 mango z puszki)
sok z ½ cytryny
kilka kropli esencji cytrynowej
2-3 opakowania cukru waniliowego (do smaku)
2 żółtka (opcjonalnie)
1 łyżeczka żelatyny, rozpuszczona w wodzie
3 duże pomarańcze
3 łyżki miodu
4 łyżki cukru

Zacznij od przygotowania kremu. W blenderze zmiksuj mango i miąższ z dwóch pomarańczy (usuń wcześniej pestki!). Przelej do dużej miski, dodaj mascarpone, cukier, sok z cytryny oraz rozpuszczoną w wodzie żelatynę (opcjonalnie) i miksuj na jednolity krem. Jeśli powstałą masa będzie za rzadka, dodaj dwa żółtka i ubijaj dalej. Spróbuj i w razie potrzeby dodaj do smaku kilka kropel esencji cytrynowej i więcej cukru waniliowego. Schładzaj w lodówce. Jeśli dodałeś żelatynę, schładzaj przez co najmniej 1-2 godz.

Piekarnik nastaw na 180° C. Na blasze ułóż papier do pieczenia, następnie wyłóż na nim ciasto francuskie. Nie musisz zawijać pionowych „krawędzi” z ciasta. Wierzch ciasta posyp równomiernie 2 łyżkami cukru, a następnie wstaw do piekarnika i piecz przez ok. 15-20 minut, aż ciasto ładnie się przyrumieni a cukier – skarmelizuje. Wyjmij ciasto z piekarnika i „ubij” widelcem (nie przejmuj się, że urosło podczas pieczenia, wykorzystasz to w przepisie!). Powstałe w ten sposób, „ubite” kawałeczki – skrawki ciasta odłóż na bok.

Pozostałe pomarańcze obierz ze skórki i pokrój w plasterki. Na patelni rozgrzej miód z odrobinką wody, następnie skarmelizuj w nim pomarańcze i odstaw do ostygnięcia.

Na tarcie ułóż krem i skarmelizowane pomarańcze, posyp odłożonymi wcześniej skrawkami ciasta. Nawet ja (osoba o ambiwalentnym stosunku do ciast i słodkości) muszę przyznać, że smakuje naprawdę wyjątkowo:))))))) Może nie jak ambrozja, ale jednak bardzo, bardzo blisko:)

* przepis wymyśliłam sama, ale inspirowałam się dwoma innymi: tym na tort cytrusowy Anny tym na krem kataloński ze skarmelizowanymi pomarańczami autorstwa lo.

środa, 16 lutego 2011

Schab z bekonem i rozmarynem duszony w czerwonym winie


Och, tyle do zrobienia, a czasu na wszystko zawsze za mało! Dlatego dziś proponuję Wam potrawę w  sam raz na niedzielny obiad lub dobrą kolację, która świetnie smakuje, a przygotowań przy niej naprawdę niewiele – schab w czerwonym winie ze świeżym rozmarynem i bekonem. To naprawdę pyszna, wytrawna potrawa o dużej smakowej głębi i zróżnicowaniu, a co najważniejsze - gdy raz wstawisz ją do piekarnika, piecze się sama:). Świetnie smakuje nawet po prostu z ryżem/makaronem i sałatą, choć przy bardziej odświętnych okazjach podaję ją z domowymi gnocchi podsmażonymi na oliwie, bazylii i pomidorach, oraz z guacamole własnej roboty. Tym razem zrobiłam wersję ze schabem, bardzo dobra jest też karkówka – bardziej soczysta, choć też niestety bardziej tłusta – decyzja należy więc do was…;)

Miłego wieczoru!


Dla 4-6 osób:

1,2 kg schabu lub karkówki, pokrojona w plastry
20 dkg bekonu w średniej grubości plastrach
3-4 gałązki świeżego rozmarynu
1 puszka pomidorów
3/4 butelki półsłodkiego czerwonego wina
2 ząbki czosnku, przekrojone na kilka mniejszych kawałków
1 posiekana papryczka chilli (opcjonalnie)
2 łyżki cukru
sól
pieprz
mąka (do panierowania)
oliwa (do smażenia)

Marynata do mięsa:

3 łyżki octu balsamicznego
sól
pieprz
2 przeciśnięte przez praskę ząbki czosnku

Plastry mięsa dobrze pobij. Przełóż je do miski, dodaj składniki marynaty i całość dobrze wymieszaj. Odstaw na min. 1 godzinę, a najlepiej na całą noc.

Piekarnik rozgrzej do temperatury 180° C. Na patelni rozgrzej oliwę. Podsmaż boczek, po czym zdejmij i odsącz go na ręczniku papierowym. Plastry mięsa obtaczaj w mące i smaż z obu stron, aż będą rumiane. W miarę smażenia przekładaj je do dużego żaroodpornego naczynia, na każdą warstwę kotletów kładź plastry bekonu i kawałki rozmarynu. Gdy skończysz, dodaj do naczynia pomidory, wino, cukier, sól i pieprz do smaku. Przykryj naczynie pokrywką lub folią aluminiową. Piecz przez ok. 40-60 minut (co jakiś czas sprawdzając, czy potrawa się nie przypala), aż mięso będzie kruche, a sos nabierze brązowo-złocistego koloru. Przed podaniem całość możesz posypać świeżymi ziołami i orzeszkami pinii.


niedziela, 13 lutego 2011

Wieprzowina słodko-kwaśna w chrupiącej panierce


Lubicie sobie pochrupać? Bo ja tak. Owszem, chętnie marchewkę i jabłka – ale czasem jeszcze chętniej coś gorącego i wytrawnego.

Lubicie sobie posmażyć? Bo ja bardzo. Uwielbiam tę chwilę, gdy na gorący tłuszcz kładziemy smakowite kąski i widzimy, jak momentalnie zaczynają się rumienić; słyszymy, jak zaczynają skwierczeć.

Lubicie porcje na jeden kęs? Bo ja właśnie takie lubię najbardziej. Sięgasz ręką, widelcem, pałeczkami… i hop, prosto do buzi. To taki śliczny sposób jedzenia, danie sporządzone z porcji mini: mini-tarty, mini-kanapeczki, mini-kotleciki… A weźmy sushi – sushi to jakby mini-wersja całego obiadu – ryż, ryba i zielenina, wszystko ładnie zwinięte, ładnie opakowane, ładnie zredukowane:)

Pisałam Wam kiedyś, że podstawy wiedzy o kuchni orientalnej zdobyłam, cichcem podpatrując koleżanki–Azjatki w naszej akademikowej kuchni. To tam po raz pierwszy zauważyłam, że Chińczycy przygotowują na wspólny posiłek kilka różnych potraw, które stawiają na środku i z których wspólnie podjadają przez cały wieczór pałeczkami, i że w związku z tym wszystko pomyślane jest tak, by łatwo dało się pałeczkami chwycić. Zauważyliście, że w kuchni chińskiej mięsa podawane są na ogół w małych kawałeczkach, nawet, jeśli wyraźnie pieczone były w całości? To proste – kroi się je w ten sposób, by łatwo dało się chwycić pałeczkami mini-porcyjkę ze znajdującego się na środku talerza.

Moja dzisiejsza propozycja też taka właśnie jest – porcjowana. Przepis znalazłam kiedyś w programie o kuchni azjatyckiej na kuchnia.tv i tu odtwarzam go trochę na oko, ale generalnie rzecz biorąc zgodnie ze wskazówkami autorki programu. Tak podane kawałki mięsa możecie jeść samodzielnie, np. ze słodkim sosem chilli, ja jednak bardzo lubię przełamywać smaki i tekstury, dlatego wysmażone kąski podaje często na lekkim bulionie, zbliżonym do tego (choć w tym wypadku dodałabym mniej imbiru, a  więcej cukru lub słodkiego sosu chilli/ miodowego).

To jak? Chrupiemy?

Dla 4 głodnych chrupaczy:

1 kg karkówki wieprzowej
4 czubate łyżki mąki ziemniaczanej (można ewentualnie użyć pszennej)
Olej lub oliwa – do smażenia
Szczypiorek lub szczypior sałatkowy (spring onion) – do posypania

Marynata:

5 łyżek octu ryżowego (lub 3 łyżki octy zwykłego + 2 łyżki wody lub soku owocowego)
2 łyżki miodu
2 rozgniecione ząbki czosnku (pominęłam)
2-3 łyżki sosu sojowego
2 łyżki sosu chilli
2 łyżki oleju
1 jajko


Karkówkę pokrój bardzo ostrym nożem na cienkie plasterki, po czym przekrój je na mniejsze kawałki, by po przygotowaniu były na jeden kęs. Przełóż je do miski, dodaj wszystkie składniki, całość starannie wymieszaj i odstaw na co najmniej 1 godzinę (a optymalnie na ok. 4 godziny). Następnie dodaj do mięsa mąkę i całość starannie wymieszaj, by wszystkie kawałki pokryły się powstałą masą.

Na woku lub patelni rozgrzej olej, po czym partiami smaż kawałeczki mięsa z każdej strony, aż będę rumiane. Odkładaj na ręcznik papierowy, by odciekły z tłuszczu. Podawaj partiami, w miarę smażenia, lub osuszone z tłuszczu kawałki wkładaj do pieca nastawionego na ok. 50- 80° C, by nie straciły ciepła, po czym podaj całość. Podawaj posypane posiekanym szczypiorkiem, z sosem chilli lub z lekką azjatycką zupą bulionową (patrz w tekście powyżej).

piątek, 11 lutego 2011

Makaron w sosie serowym z brokułami i karmelizowanymi pomidorkami cherry


Kilka dni temu widziałam na TVN Style nieznany mi dotąd brytyjski program o kulinarnej rywalizacji dwóch rodzin pod okiem znanych i doświadczonych szefów kuchni. Program jak program, widywałam lepsze, ale – wobec braku lepszych propozycji o tej porze dnia – całkiem miło oglądało się go przy porannej kawie.

Jedna z uczestniczek zwierzyła się swojemu mentorowi, że jej dzieci folgują bardzo niezdrowym upodobaniom żywieniowym, odmawiając wszystkiego, co nie jest mrożoną pizzą lub odgrzewanym macaroni cheese z pudełka – którymi z kolei zajadają się do szaleństwa. Przydzielony rodzinie opiekun znalazł proste remedium – zapiekankę z makaronu i sera w jego autorskiej, zdrowszej wersji. Makaron gotuje się z brokułami, w garnku obok robi się sos serowy z niskotłuszczowym serem, całość miesza się i przekłada do żaroodpornego naczynia, które na koniec przykrywa się warstwą zdrowych, pokrojonych pomidorów i zapieka w piekarniku. No i voilà, gotowe. Nie muszę chyba mówić, że wdzięczna mama rzuciła się do podziękowań, a jej entuzjastycznie nastawione do telewizji dzieci – do zapewnień, że taka serowa zapiekanka z brokułami smakuje im tak samo, a nawet bardziej, niż przygotowywany fabrycznie i naszpikowany chemią macaroni cheese. Taaaa, in their dreams.

Czy rzeczywiście dzieci tak łatwo dają się oszukać? – nie wiem. Czy faktycznie przemycenie im w posiłku zdrowych warzyw i owoców to taka prosta sprawa? – na to pytanie również nie znam odpowiedzi, choć mam pewne wątpliwości. Wiem natomiast, że ta makaronowo-serowa zapiekanka narobiła mi takiego apetytu, że musiałam i ja ją ugotować. Czy raczej – tylko się nią zainspirować, bo od makaronowych zapiekanek wolę makaron z sosem per se. I tak powstało danie, które Wam dziś proponuję. Jest nieskomplikowane i szybkie, wymaga tylko kilku składników, a smakuje – naprawdę wspaniale. Nie wiem niestety, o ile mniej ma kalorii niż macaroni cheese (obawiam się, że nie aż tak wiele…:/), z pewnością jednak jest zdrowszy. A co do macaroni cheese… ech, jako dziecko je uwielbiałam, choć jadałam bardzo rzadko – gdy moja rodzina przywoziła nam je z Kanady jako specjalny treat. Dziś już pewnie tak ochoczo bym go nie wcinała, ale wtedy – to było to! Były czasy…;)



Dla 4 osób:

300 g makaronu, np. penne lub fusilli
korony z 3 brokułów
500 g pomidorków cherry
150 ml kwaśnej śmietany
200 ml słodkiej śmietany
100 g sera Gorgonzola, pokrojonego w duże kawałki
50 g ostrego niebieskiego sera, np. Roquefort lub Bleu d’Auvergne, pokrojonego j/w
100 g tartego ostrego sera żółtego, np. Cheddar lub Bursztyn
3 ząbki czosnku
3 łyżki oliwy
1 łyżka masła
2 czubate łyżki cukru
1 łyżka octu balsamicznego
sól
świeżo mielony pieprz
tarty parmezan (można zastąpić drobno utartym serem żółtym używanym do sosu)


Piekarnik rozgrzej do 180° C. W żaroodpornym naczyniu umieść umyte i osuszone pomidorki cherry (jeśli są duże, można je poprzekrawać na pół), dodaj do nich cukier, ocet balsamiczny, 2 rozgniecione ząbki czosnku i 2 łyżki oliwy, dokładnie wymieszaj wszystko rękoma i włóż do piekarnika na ok. 15 minut, od czasu do czasu wyjmując i mieszając, by pomidorki się nie przypaliły.

W rondelku rozgrzej pozostałą oliwę i masło i dodaj posiekany ząbek czosnku, następnie duś go przez chwilę na bardzo małym ogniu. Dodaj śmietanę i dokładnie wymieszaj, dodaj Gorgonzolę i ostry niebieski ser, po czym wolno podgrzewaj na małym ogniu, od czasu do czasu mieszając, by śmietana się nie zwarzyła. W garnku nastaw osoloną wodę, a gdy zacznie wrzeć – dodaj makaron i brokuły i gotuj, aż będą miękkie.

Gdy makaron będzie gotowy, do sosu dodaj tarty żółty ser i starannie wymieszaj. Odcedź makaron i brokuły, pozostawiając ok. 50 ml wody z gotowania, po czym dodaj to wszystko do sosu. Wymieszaj i – w razie czego – dopraw do smaku. Podawaj z karmelizowanymi, pieczonymi pomidorkami cherry, tartym parmezanem i świeżo mielonym pieprzem.

czwartek, 10 lutego 2011

Restauracja MAHO – bo kto powiedział, że kuchnia turecka to tylko kebab z budki?


*Nim przeczytacie tę recenzję, możecie chcieć się zapoznać z moim wprowadzeniem:)

Byłam ostatnio w otwartej kilka miesięcy temu, jednej z pierwszych tureckich restauracji w Warszawie. Jednej z pierwszych, bo choć dobry kebab zjeść można w wielu stołecznych barach i barkach, mało było dotąd lokali, które serwowałyby turecką kuchnię w bardziej komfortowej oprawie.

Choć początkowo nie wiedziałam, czego się spodziewać, MAHO okazało się zdecydowanie miłą niespodzianką:) Duże, przestronne, urządzone nowocześnie, acz minimalistycznie wnętrze, pełne szkła i zieleni. Brązowe stoliki, dokładnie wycierane i nakrywane przez kelnerów po wyjściu jednych i przed przyjściem kolejnych gości. Białe, proste, geometryczne talerze i miseczki z logo restauracji. I tylko kilka elementów przypomina nam, że znaleźliśmy się w tureckiej restauracji – przede wszystkim kolorowa, ale mająca swój urok fontanna-wodospadzik na jednej ze ścian, znajdujący się nieopodal niej kącik parzenia mocnej tureckiej herbaty, oraz wielka, wielobarwnie oświetlona szklana gablota-chłodnia, w której prezentowane są przygotowane do grillowania potrawy, przyrządzane w jasnej, przestronnej, otwartej na salę kuchni.

Do MAHO wybrałam się w pewien poniedziałkowy wieczór, czyli czas, w którym wiele warszawskich restauracji pozostaje zamkniętych ze względu na małe zainteresowanie gości. Rzeczywiście, poniedziałek nie jest ulubionym dniem na towarzyskie wyjścia, a mimo to MAHO było stosunkowo zapełnione ludźmi. Ok – tłumów nie było, ale żeby znowu pustek – to też nie. Choć wnętrze jest duże, przeszklone i – jak napisałam – dość nowoczesne i minimalistyczne, od razu uderzyła mnie jego miła, przyjazna atmosfera. Być może jej fundamentem są tureccy właściciele (MAHO to restauracja rodzinna), którzy osobiście wszystkiego doglądają, krążąc między stolikami i upewniając się, że goście są zadowoleni. Ponieważ interesuję się gastronomią, wiem, jak bardzo ważna jest ciągła obecność właściciela, i jak wiele – niestety – potrafi popsuć jej brak, co zdążyłam już zaobserwować w kilku miejscach. Na szczęście MAHO do nich nie należy:)


Osobiście byłam też bardzo zbudowana kelnerem, który nas obsługiwał – młody, sympatyczny i bardzo przejęty sytuacją;) Widać było, że bardzo się stara, i muszę przyznać, że niezwykle nas to ujęło. Kilkakrotnie upewniał się, czy wszystko jest w porządku, i zdołał nawet namówić nas na deser – podziwu godna siła przekonywania, bo jak już Wam nieraz pisałam, za deserami nie przepadam i na ogół nie jestem już w stanie ich zjeść, po tych wszystkich przystawkach i daniach głównych, które z kolei uwielbiam:)

Jedna jedyna rzecz, o której trzeba pamiętać, to zróżnicowany czas podawania posiłków. Z recenzji na gastronauci.pl wiem, że potrafi się ona wydłużać, gdy restauracja jest pełna, z nami było zaś wręcz przeciwnie – dania spływały jedno po drugim, co samo w sobie nie jest nietypowe (w Anglii błyskawiczna obsługa to norma), ale ponieważ osobiście bardzo lubię model biesiadowy – czyli siedzisz długo, gadasz długo, jesz długo – jak dla mnie przerwy mogłyby być ociupinkę dłuższe. Podejrzewam jednak, że jest to tylko kwestia większej wprawy – restauracja działa stosunkowo od niedawna i obsługa – w tym również kucharze – wciąż wypracowują najbardziej efektywne metody działania, co jest zupełnie zrozumiałe. Poza tym, prawdę powiedziawszy, nie jest to nic rażącego ani negatywnie wpływającego na wrażenie – warto po prostu o tym wiedzieć i iść do MAHO z nastawieniem, że jego niezaprzeczalnym (ale za to bardzo mocnym!) atutem jest miła atmosfera i przepyszne wręcz jedzenie, niezależnie od tego, czy dostaniemy je natychmiast, czy troszkę później.

Cacik
Turecka herbata
Ano właśnie, skoro o jedzeniu mowa. Dawno nie jadłam tak pysznych tureckich przysmaków! Ktoś mógłby powiedzieć, że po co ma wybierać wersję restauracyjną, skoro budek z kebabem jest w Warszawie mnóstwo, ale to nieprawda. W MAHO urozmaicenie jest ogromne – od najbardziej klasycznego Döner Kebap (24 zł), poprzez absolutnie wyśmienite szaszłyki ze świetnej jakości jagnięciny (powiem o nich jedno – nie wiem, kiedy jadłam w Polsce tak dobrą jagnięcinę!) – 35 zł, co jak na warszawskie standardy jest ceną dość niską za tego typu mięso – aż po specjalne tureckie pizze i mięso z wyśmienitym tureckim serem. Co ważne – mimo dość egzotycznego jakby nie było charakteru kuchni tureckiej – każdy znajdzie tam coś dla siebie. Wielbiciele potraw pikantnych, ale i łagodnych, fani kuchni bardzo mięsnej, ale i lżejszej. Jeśli lubisz jagnięcinę i cielęcinę, uznasz to miejsce za prawdziwie cenne, ale jeśli nie – wciąż będziesz miał wybór innych dań. Próbowałam (i mogę zdecydowanie polecić!) zupę z czerwonej soczewicy z dodatkiem chilli i masła (10 zł), Ispanak – duszony w cebuli i czosnku szpinak na zimno (10 zł), Cacik – czyli znany już powszechnie jogurt z ogórkiem, czosnkiem i miętą (10 zł), Kozde Patlican – smażona cukinia (i chyba bakłażan) w sosie jogurtowo-czosnkowym (14 zł). Ponadto, z dań głównych: Iskender, czyli Döner Kebap podany na specjalnym pieczywie i polany sosem pomidorowym (33 zł), wspomniany już szaszłyk z jagnięciny z węglowego grilla (35 zł) oraz Maho Kebap, czyli pikantny kebab z mielonego mięsa z dodatkiem tureckiego sera (który smakuje trochę, jak grecki Halloumi) zawinięty w turecki chleb i zapieczony (42 zł). Do tego na deser tradycyjna Baklava (12 zł) i mocna, parzona, tradycyjna turecka herbata (2,5 zł). Wszystkie potrawy udało mi się uwiecznić na zdjęciach, nie są co prawda najlepszej jakości (w końcu już nie mogłam się doczekać, by zabrać się do jedzenia!), ale w małym stopniu oddają mam nadzieję pyszność potraw:)

Ispanak, 10 zł

Kozde Patlican - grillowana cukinia, 10 zł

Mercimek Çorbası, zupa z czerwonej soczewicy, 10 zł
Iskender, 33 zł


Kuzu Çöp Şiş, szaszłyki z grillowanej jagnięciny, 35 zł
Maho Kebap, 42 zł

Baklava, 12 zł
 Co ważne – wszystkie mięsa, przygotowane i czekające na grillowanie, widoczne są w wielkiej chłodni – widać więc, że są świeże, a także – że zostały zrobione z mięsa bardzo dobrej jakości, czyli coś, co wyraźnie odróżnia je od większości kebabów i innych tureckich potraw dostępnych w Warszawie. Właściciele prowadzą też przylegający do restauracji sklep z drobiem, jagnięciną, cielęciną i wołowiną – po konkurencyjnych cenach (choć oczywiście trzeba wziąć pod uwagę, że – poza drobiem - mówimy tak w ogóle o mięsach dość drogich!) i wyraźnie wysokiej jakości; na stronie restauracji znalazłam informację, że wszystkie pochodzą z rytualnego uboju.

Co ważne – w restauracji nie podaje się napojów alkoholowych (nie muszę chyba tłumaczyć, dlaczego), ale jest to właściwie nawet plus, zważywszy na to, że MAHO znajduje się blisko Okęcia i najłatwiej dojechać tam samochodem – kierowca nie jest więc poszkodowany;). Restauracja ma charakter bardzo familijny, mile widziane są więc rodziny z dziećmi, dla których przygotowano specjalny kącik.

Dobra wiadomość dla pracujących nieopodal, lub po prostu amatorów dobrego posiłku w ciągu dnia – w dni powszednie w porze lunchu cena wszystkich dań głównych wynosi 15 zł!

MAHO okazało się świetną niespodzianką, na pewno będę tam wracać – polecam ją i Wam!

Restauracja turecka MAHO

Warszawa, Al. Krakowska 240/242
Telefon: +48 22 609 15 48
E-mail:
info@maho.com.pl

poniedziałek, 7 lutego 2011

Crème brûlée, czyli fajny krem wczoraj upiekłam…



Pisałam Wam ostatnio o górze kulinarnych prezentów, które dostałam na urodziny. Znalazły się wśród nich także prześliczne, maleńkie, białe ceramiczne foremki do zapiekania. Zdaje się, że ich fachowa nazwa – ramekiny – byłaby tu bardziej na miejscu, ale jakoś za nią nie przepadam, kojarzy mi się ze skrzyżowaniem różnych nie przystających do siebie wyrazów, jak rekin, manekin, świecznik i rafineria… co kompletnie nie pasuje mi do słodyczy i jedwabistości tego, co miałabym do nich włożyć. Szczególnie ta rafineria wprowadza tu dla mnie posmak jakiegoś przemysłowego smaru, a przemysłowy smar to nie jest koniecznie to, co – nawet tylko w wyobraźni – chciałabym czuć w jedzeniu. Precz więc z ramekinami, przynajmniej na mój własny użytek – ceramiczne miseczki do zapiekania i już;)


A jak miseczki, to co w nich? Dla mnie odpowiedź była jasna – niejedno, ale póki co, na sam początek – koniecznie crème brûlée, który dotąd dane mi było jadać tylko w restauracjach, a który uważam za najpyszniejszy ze wszystkich pysznych kremów… za crème de la crème, po prostu;) Ale crème brûlée kocham za coś jeszcze – za cieniutką, szklistą warstewkę karmelu, którą zawsze rozbijam łyżeczką. Uwielbiam to robić, tak samo, jak ubóstwiam chodzić jesienią po suchych liściach i słuchać, jak trzeszczą, albo brodzić zimą po cienkim lodzie zmrożonych kałuż, i czuć, jak trzaska mi pod stopami:) To takie moje małe życiowe przyjemności, tak maleńkie, że prawie niezauważalne – a jednak bardzo dla mnie ważne.

Jakby na akord, odkąd dostałam te moje śliczne białe naczynka, przepisy na crème brûlée zaczęły wyskakiwać na mnie z każdego kulinarnego zakamarka. Wszyscy je piekli, wszyscy o nich mówili, a lutowy miesięcznik KUCHNIA zrobił z nich całe cover story. Na magazynowe przepisy skusić się wprawdzie nie dałam (coś strasznie dużo przy nich było zawracania głowy, a ja, jak Wam już nieraz pisałam, lubię sobie życie upraszczać), ale absolutnie zachwyciłam się przepisem na crème brûlée z gruszkami i czekoladą, który znalazłam u Anoushki. Czeka na wykonanie, a ja tymczasem zrobiłam wersję bardziej podstawową, według przepisu znalezionego przez moją Mamę na BBC Food – niedziela upłynęła więc pod bardzo waniliowo-kremowym znakiem:)

Jak obiecałam, moja pierwsza restauracyjna recenzja już niedługo, a póki co – naprawdę łatwy przepis na crème brûlée, czyli deser, który bardzo wysoko plasuje się w moim nektarowo-ambrozjowym rankingu.

Jest szybki z przygotowaniu, ale potrzeba na niego dużo czasu o tyle, że musi długo stać i zastygać. Dlatego, jeśli np. chcielibyście zrobić go jako deser na wieczorną kolację dla gości – przygotujcie i upieczcie masę w ciągu dnia, po czym wstawcie miseczki z zapieczonym kremem do lodówki i wyjmijcie na krótko przed podaniem, by skarmelizować wierzch.

 
Podaję proporcje na ok. 6 porcji kremu za przepisem na BBC Food (z malutkimi modyfikacjami w nawiasach):

500 ml słodkiej śmietanki 30% lub 36%
1 laska wanilii
100 g drobnego cukru + 4 kopiaste łyżeczki do posypania na koniec
6 żółtek
1 opakowanie cukru waniliowego (moja modyfikacja; według oryginalnych wskazówek krem był jak dla mnie za mało waniliowy)

1)      Rozgrzej piekarnik do temperatury 150° C.
2)      Do rondla wlej śmietankę. Laskę wanilii przekrój wzdłuż i wyskrob z niej ziarnka; dodaj je do śmietanki.
3)      Resztę strączka wanilii pokrój w małe kawałki, po czym również dodaj do śmietanki.
4)      Doprowadź śmietankę do granicy wrzenia, po czym maksymalnie zmniejsz ogień i podgrzewaj śmietankę przez ok. 5 min (ważne – staraj się, by nie wytworzyła się pianka!)
5)      W osobnej misce utrzyj mikserem cukier, cukier waniliowy i żółtka, aż powstanie gęsty kogel-mogel.
6)      Znów doprowadź śmietankę do punktu wrzenia, po czym cienkim strumieniem dodawaj ją do masy z żółtek, cały czas ubijając mikserem (tak, by masa się nie zwarzyła). Masa żółtkowa powinna odrobinę zgęstnieć.
7)      Następnie przecedź masę przez drobniutkie sito i wlej do dzbanka, za pomocą którego będziesz napełniać ramekiny (aaaaah, znowu to słowo! ;)). Jeśli używasz większych naczynek (jak do mini-suflecików) wylej masę do mniej-więcej 2/3 ich wysokości; jeśli używasz bardzo płytkich miseczek, wypełnij je masą prawie po same brzegi.
8)      Ostrożnie umieść naczynka z kremem na dużej blasze, po czym wypełnij ją gorącą wodą w taki sposób, by dochodziła od zewnątrz do połowy wysokości miseczek (ale oczywiście nie może przelać się do środka). Takie rozwiązanie nazywa się techniką bain-marie (czyli coś jakby kąpiel wodna, tylko troszkę inaczej i ładniej brzmi;))
9)      Ostrożnie włóż blachę z miseczkami na środkową „półeczkę” w piekarniku i piecz przez ok. 40-45 min, albo do momentu, w którym krem już się w zasadzie zestali, ale jeszcze będzie odrobinę niedopieczony na środku.
10)  Wyjmij blachę z piekarnika, odstaw naczynka z kremem, aż troszkę ostygną, po czym wstaw do lodówki aż do podania (wiele przepisów mówi o obowiązkowych kilku godzinach, ten nie stawia takich wymagań).
11)  Wyjmij miseczki na kilka minut przed podaniem, po czym każdą posyp z wierzchu cukrem i skarmelizuj za pomocą palnika ręcznego (ja go nie posiadam, więc skarmelizowałam krem pod grillem, wstawiając blachę z miseczkami – już bez wody – na najwyższy poziom, na grzanie z góry w najwyższej temperaturze; co ważne – zostawiłam uchylone drzwiczki piekarnika, wtedy efekt jest lepszy).
12)  Wyjmij miseczki z kremem z piekarnika, odstaw na chwilę, by odrobinę ostygły, po czym podawaj od razu.

niedziela, 6 lutego 2011

Nim przeczytacie moje recenzje…:)


Już wkrótce w Delikatesach pojawi się moja pierwsza gastronomiczna recenzja. Bardzo lubię odwiedzać nowe miejsca i dzielić się potem wrażeniami z innymi, szczególnie, jeśli jakaś napotkana przeze mnie restauracja czy kawiarnia jest moim zdaniem szczególnie warta odwiedzenia. Dlatego nierzadko o jakiejś Wam napiszę, zachęcając do jej odwiedzenia. Będzie mi zawsze bardzo miło, jeśli po przeczytaniu mojego opisu postanowicie odwiedzić nowe miejsce:)… choć oczywiście całkowicie szanuję to, że różne są gusta i smaki.

Wydaje mi się, że opisuję odwiedzone restauracje dość rzetelnie. Jest jednak kilka rzeczy, które chciałabym Wam powiedzieć, nim zaczniecie czytać moje recenzje:

1)      Lubię jedzenie i lubię ludzi. Lubię spotkania z przyjaciółmi, wyjścia w najbliższym gronie i świergot dzieci wcinających lody przy sąsiednim stoliku. Dlatego miejsca, które odwiedzam są bardzo zróżnicowane – od eleganckich restauracji, aż po bardzo wyluzowane knajpko-kafejki czy bary. Nie chcę pisać tylko o tych pierwszych, lecz także o tych ostatnich – nieraz właśnie w niepozornie wyglądających miejscach można spróbować czegoś dobrego, trzeba tylko wiedzieć, gdzie szukać.
2)      Wybór prezentowanych miejsc i sposób ich opisywania jest czysto subiektywny; jeśli namawiam do odwiedzin, to tylko z własnego przekonania.
3)      Każde z opisywanych na blogu miejsc zostało przeze mnie odwiedzone – jeśli kiedykolwiek w ramach ciekawostki wspominałabym o nowym miejscu, o którym słyszałam, ale jeszcze go nie odwiedziłam – wyraźnie to zaznaczę.
4)      Wychowano mnie w przekonaniu, że o osobach trzecich należy mówić dobrze albo wcale. Choć nikt nie jest idealny i ja też nie zawsze potrafię powstrzymać się przed złośliwością, staram się, przynajmniej tam, gdzie to nietrudne, nie krytykować przesadnie innych, i dotyczy to również restauracji. Jeśli odkryję miejsce (moim zdaniem) godne polecenia, napiszę Wam o nim; jeśli wyjdę nieprzekonana – pewnie po prostu o nim nie wspomnę… chyba, że ktoś aktywnie mnie zirytuje, obsługa będzie nieuprzejma, talerze brudne, jedzenie niesmaczne a rachunek – odpowiednio (czy raczej nieodpowiednio;)) wysoki. Tak jednoznacznie kiepskich miejsc jest jednak mało, więc i mało będzie zapewne takich recenzji. Skupię się raczej na restauracjach, w których byłam, które polubiłam i które z pełnym przekonaniem mogłabym polecić.
5)      Na studiach pracowałam przez jakiś czas jako kelnerka i barmanka, stąd moja niezwykła wręcz sympatia i zrozumienie dla tych profesji. Pracując nauczyłam się nie tylko nalewania piwa i mieszania drinków, ale przede wszystkim ogromnej pokory w ocenie gastronomicznego personelu. Nikt, kto nie przepracował za barem iluś-godzinnej zmiany w szaloną piątkową noc nie zrozumie, jak to jest – być samą jedną przeciw tłumowi kilkudziesięciu osób, z których każda chce zamówić ileś-tam napojów naraz i jeszcze zapłacić za nie kartą przez terminal, który ciągle się psuje. Dlatego jeśli w tętniącej życiem, oblężonej przez gości restauracji muszę długo czekać na przyjęcie zamówienia lub otrzymanie jedzenia od ewidentnie zagonionych kelnerów, nie czuję nic poza współczuciem i tym bardziej mam ochotę zostawić im napiwek:) Rzecz ma się oczywiście inaczej, jeśli idę w miejsce bardzo eleganckie i drogie, gdzie adekwatnie wysoka liczba personelu wliczona jest w ceny dań (choć i tu, jeśli kelnerów jest ewidentnie za mało, mam pretensje nie tyle do nich, co do kierownictwa za skąpstwo;)) – ale jeśli wybrane przeze mnie miejsce ma charakter, powiedzmy, biesiadowy – czyli niedrogo, wesoło i smacznie – nie mogę mieć żalu do już i tak padającej z nóg obsługi, szczególnie, jeśli stara się przy tym zachowywać pogodę ducha.


6)     Gdy odwiedzam jakiekolwiek miejsca, najważniejsze są dla mnie trzy elementy: jakość jedzenia (i stopień adekwatności cen), atmosfera i elementarna higiena. Reszta mało mnie obchodzi. Rzeczywiście, bardzo przeszkadzają mi wyszczerbione talerze czy niedomyte sztućce, natomiast raczej nie czepiam się tego, że porcje są za małe, jedzenie za drogie (to akurat w dzisiejszych czasach można łatwo sprawdzić wcześniej), albo że kelner, choć bardzo miły, nie z tej strony co trzeba podaje mi talerz. O wiele ważniejsze jest dla mnie, czy przyjemnie w danym miejscu spędzam czas, czy dobrze się tam czuję, czy jego atmosfera dobrze wpływa na przebieg spotkania i samopoczucie moje i moich współtowarzyszy… czy jedzenie jest dobre, czy próbuję go z przyjemnością, czy składniki są świeże… czy z głośników leci fajna muzyka, czy oświetlenie jest kameralne i ciepłe… słowem, czy czuję się tam miło i komfortowo. Zdaję sobie jednak sprawę, że różne są priorytety i że każdy zwraca uwagę na co innego – być może dla kogoś kwestia absolutnie nienagannej obsługi chociażby jest tak ważna, że wszystko inne przy niej blednie, i całkowicie to szanuję – dlatego pamiętajcie proszę, by do moich gastronomicznych tekstów podchodzić z różnym stopniem zaufania, w zależności od tego, na ile Wasze podejście przy ocenianiu restauracji podobne jest do mojego.

Nie zrozumcie mnie źle – oczywiście to, co opiszę, opiszę rzetelnie, ale recenzja zawsze koniec końców będzie trochę subiektywna, bo to od oceny odwiedzającego zależy, czy poleci jakieś miejsce, czy nie. Nie zakładam też, że moja opinia będzie dla Was jednoznacznie wyrokująca, ale tak czy siak, bardzo nie chciałabym wprowadzać kogokolwiek w błąd. Pomyślałam, że jeśli dokładnie napiszę, co lubię i na co zwracam uwagę, łatwiej będzie ocenić Wam, czy moją opinię w ogóle brać pod uwagę, czy nie, w zależności od tego, co w odwiedzanych miejscach ważne jest dla Was. Bo różne są przecież preferencje, i to całkowicie zrozumiałe!

Pozdrawiam Was serdecznie, już wkrótce zamieszczę pierwszą restauracyjną recenzję!

piątek, 4 lutego 2011

Na Zielonej Sałacie II: Kalmary z delikatnym nadzieniem krewetkowo-cytrynowym


Dziś kolejne danie z cyklu „Na zielonej sałacie”, czyli szybkie, lekkie propozycje na lunch lub kolację, serwowane w towarzystwie pysznej zieleniny. Odkrycia takich ciepło-zimnych, momentalnie przygotowywanych posiłków dokonałam kiedyś w Belgii i Francji, i od tej pory nikt mi już nie wmówi, że dobre jedzenie musi powstawać godzinami – wręcz przeciwnie, czasem wystarczy pół godziny i dosłownie kilka składników, by stworzyć coś pysznego.

Dziś na zielonej sałacie coś dla wielbicieli owoców morza i owoców morza, czyli kalmary z delikatnym nadzieniem z krewetek, cytryny i pietruszki. Nie będę nawet próbowała przekonać Was, jak przepyszne, jak delikatne, jak subtelne jest to połączenie – musicie spróbować sami! Choć przepis wymyśliłam sama, inspirowałam się dwoma potrawami – tubami kalmarów nadziewanymi Black Pudding autorstwa Jamiego Olivera (obawiam się, że nie spróbowałabym takiego połączenia, ale jego widok w książce kucharskiej uświadomił mi, że korpusy kalmarów można z powodzeniem nadziewać!) oraz solą z delikatnym farszem z krewetek, którą miałam okazję spróbować kiedyś w jednej z warszawskich restauracji, a która okazała się absolutnie wyśmienita – delikatna, leciutka, wręcz maślana w smaku i konsystencji.

Ochotę na nadzianie kalmarów miałam od dawna, i gdy odkryłam, że w supermarketach można już kupić mrożone korpusy (tuby), a nie tylko krojone pierścienie – od razu postanowiłam mój pomysł wypróbować. Powstało coś naprawdę fenomenalnego, a przy tym bardzo szybkiego – niech dowodem na to będzie fakt, że udało mi się przygotować je w pół godziny, gotując równocześnie tony jedzenia na urodzinową imprezę, i podejmując w domu gości. To potrawa w sam raz na piątkową kolację, gdy zmęczeni po całym tygodniu pracy chcecie się zrelaksować i poprawić sobie humor, jedząc coś dobrego, ale jesteście zbyt zmęczeni, by godzinami to najpierw przygotowywać. To również świetna potrawa dla gości – upewnijcie się tylko, że lubią owoce morza, bo zważywszy na to, że jej podstawę stanowią i kalmary, i krewetki, wpadka może być w razie czego podwójna…;)


Przepis dla 4 osób:

Kalmary z nadzieniem krewetkowo-cytrynowym:

4 tuby kalmarów, oczyszczone i gotowe do użycia (jeśli kupilicie mrożone, powinny być oczyszczone, upewnijcie się tylko, by je na czas rozmrozić!)
250 g świeżych, obranych krewetek, najlepiej tygrysich lub królewskich
½ białej cebuli
sok z ½ cytryny
1 łyżka otartej skórki z cytryny (tylko z żółtej warstwy!)
2 łyżki posiekanej natki pietruszki
1-2 łyżki majonezu
4 łyżki bułki tartej (orientacyjnie; może być potrzebne więcej!)
4 łyżeczki masła + 1 łyżka do nasmarowania naczynia (jeśli jesteś uczulony na nabiał, masło zastąp margaryną roślinną lub – najlepiej - oliwą z oliwek)
sól
pieprz

Przepis na sałatę jak tutaj, czyli:

1 główka sałaty, umytej i poszatkowanej, lub ok. 200 gramów liści sałat mieszanych

Dressing:

3 łyżki oliwy
1 łyżka octu balsamicznego lub soku z cytryny,
1 rozgnieciony ząbek czosnku (opcjonalnie)
1 łyżeczka cukru
1 łyżeczka musztardy,
sól
pieprz

Piekarnik nastaw na 180° C. Krewetki posiekaj i wrzuć do miseczki. Cebulę pokrój, po czym przetrzyj na papkę i dodaj (wraz z wytworzonym sokiem) do krewetek. Dodaj pozostałe składniki, bułkę tartą dorzucając na koniec. Starannie wymieszaj – bułka powinna zagęścić farsz na tyle, by stał się jednolitą masą; jeśli tak się nie stało, dodawaj po mału po łyżeczce bułki, aż nadzienie osiągnie pożądaną konsystencję. Spróbuj i w razie potrzeby dopraw do smaku.

Ostrym nożem ponacinaj delikatnie wierzch kalmarów w poprzeczne prążki, tak, by ładniej się przyrumieniły. Następnie ostrożnie nadziej je farszem i ułóż w żaroodpornym naczyniu natartym masłem lub polanym oliwą. Na każdym kalmarze ułóż łyżeczkę masła/margaryny roślinnej lub skrop oliwą. Piecz przez ok. 10-12 minut.

W tym czasie przygotuj sałatę: w miseczce zrób dressing, łącząc składniki i doprawiając do smaku. Liście wrzuć do miski, dodaj dressing i wymieszaj; najlepszy efekt uzyskasz, jeśli zwilżysz ręce oliwą i nimi wymieszasz sałatę z sosem.

Kalmary wraz z hojną porcją sałaty podawaj od razu po wyjęciu z piekarnika – nie zapomnij polać ich pysznym maślanym sosem, który wytworzył się w czasie pieczenia! Świetnie smakują ze świeżym pieczywem i ulubionym białym winem.

Et voilà!

czwartek, 3 lutego 2011

Meksykańska zupa z fasolą, chipsami z tortilli i serem


Gdzie się nie ruszę, tam potrawy z fasoli lub innych strączkowych nasion. W połączeniu z szarugą za oknem, tęsknotą do wiosny i przejmującym zimnem na dworze, lektura fasolowych przepisów mogła nasunąć mi tylko jeden wniosek: czas na pikantną meksykańską zupę z czerwonymi kidney beans, bo jak nie teraz, to kiedy? Wkrótce (oj, oby już niedługo!) lody stopnieją, mrozy ustąpią i talerz pysznej, treściwej, rozgrzewającej zupy nie będzie jawił się nam aż tak atrakcyjnie, jak teraz, gdy jest świetnym antidotum na zimowego blues’a i mróz za oknem.

Tę rozgrzewającą zupę zjadłam po raz pierwszy jesienią w meksykańskiej restauracji na krakowskim rynku. Wcześniej, choć kuchnię Tex-Mex bardzo lubię i nieraz jadam, potrawę tę jakoś omijałam na rzecz innych ostrych, ociekających topionym żółtym serem kulinarnych propozycji z tego regionu, jak chociażby moje ulubione quesadillas (a o dwóch wspaniałych meksykańskich restauracjach w Warszawie, The Mexican i El Popo, napiszę kiedyś szerzej!). Ale wtedy było chłodno, czuło się już nadciągającą zimę i postanowiłam właśnie zupą poprawić sobie humor. Poprosiłam o wersję pikantną i raźno zabrałam się do jedzenia. Ponieważ zupa była gęsta, wyjadałam ją łyżeczką jak crème brûlée, szybko konstatując z rozbawieniem, że – jak to często – „pikantny” oznacza zaledwie „lekko ostrawy”. I wszystko było dobrze, aż na dnie talerza natrafiłam na coś zielonego… coś, co – gdy spróbowałam odrobinkę – zaczęło tak niemiłosiernie palić mi język, że nie pomogły ani kolejne szklanki wody, ani cały stojący przede mną koszyczek tortilli – musiałam się poddać. Okazało się, że owa zielona maź była ni mniej, ni więcej, tylko musem ze zmiksowanych papryczek jalapeño w najczystszej postaci, i że to, co powinnam była zrobić, to albo wymieszać na początku zupę, albo w taki sposób nabierać ją łyżką, by do każdej porcyjki dostawała się dosłownie odrobinka zielonego musu.


Choć powiedziałam sobie, że na przyszłość zawsze porządnie „zajrzę” na dno talerza, nim zabiorę się do wcinania tej właśnie zupy, we własnym domu oszczędziłam sobie konfuzji i dodałam po prostu posiekaną papryczkę w trakcie gotowania, tak, by jej ostry smak równomiernie przeszedł całość. Jeśli jednak nie lubicie ostrych przypraw, papryczkę chilli możecie pominąć – wprawdzie w Meksyku nie spotkałoby się to pewnie z dużym zrozumieniem, ale zupa i tak jest szalenie pyszna i esencjonalna.

Ważna z kolei informacja dla wegetarian – choć w moim (i w tradycyjnym) przepisie dodaję mielone mięso, nie stanowi ono tak naprawdę raison d’être tej potrawy – możecie więc je pominąć, w takim wypadku jednak podwójcie ilość czerwonej papryki i fasoli, by zupa była odpowiednio treściwa.


Meksykańska zupa z fasolą, dla 3-4 osób:

0,5 kg mielonej wołowiny lub wieprzowiny (opcjonalnie; jeśli nie jadasz mięsa, nie dodawaj, i tak będzie dobre!)
1 duża cebula (lub dwie mniejsze), posiekana
2 papryczki chilli, posiekane
400 g (1 puszka) czerwonej fasoli (800 g w wersji wegetariańskiej)
2 duże czerwone papryki (4 w wersji wegetariańskiej), pokrojone w dużą kostkę
1 puszka pomidorów (400 g – latem możecie użyć świeżych!)
2 łyżki oliwy
750 ml bulionu mięsnego
1 kieliszek czerwonego wina (jakie masz pod ręką;) – ja dodałam resztki słodkiej Sangrii)
1 łyżka mielonej słodkiej papryki
1 łyżka suszonego oregano lub bazylii
sól – do smaku
cukier – do smaku (opcjonalnie)
150 g ostrego, dobrze topiącego się sera (np. Cheddar, Manchego, Gruyere lub Bursztyn)
garść posiekanej, świeżej kolendry
4 łyżki śmietany

Nachos – pikantne chipsy z tortilli


2-3 duże tortille
1 łyżka oliwy
1 łyżka sosu chilli

W dużym garnku rozgrzej oliwę. Dodaj cebulę i papryczkę chilli; smaż, aż cebula zmięknie i lekko się przyrumieni. Dodaj świeżą paprykę i podsmażaj przez kilka minut, po czym – jeśli dodajesz – dorzuć mielone mięso i smaż, aż się ugotuje i lekko przyrumieni. Dodaj czerwoną fasolę, zioła i słodką paprykę w proszku, po czym całość wymieszaj. Dolej wino, a po chwili pomidory i bulion. Gotuj na małym ogniu przez 20-30 minut, po czym dopraw do smaku solą i – jeśli trzeba – odrobiną papryki lub cukru.

W międzyczasie zrób nachos. Piekarnik rozgrzej do temp. 180° C. Tortille pokrój na małe kawałki, najlepiej trójkąciki lub kwadraciki, i wyłóż na dużym, płaskim, żaroodpornym naczyniu. W miseczce wymieszaj oliwę z sosem chilli, po czym zalej nimi tortille i delikatnie wymieszaj rękoma, tak, by mieszanka pokryła każdy kawałek nachos. Piecz przez ok. 7-10 min., aż tortille staną się przyrumienione i chrupiące.

Zupę podawaj posypaną serem, nachos i świeżą kolendrą (jeśli zostanie trochę chipsów, wyłóż je na stół w koszyczku do pochrupywania;)). W miseczce obok podaj śmietanę (nie dawaj jej bezpośrednio na talerze, bo obniży temperaturę zupy, zanim ser zdąży się rozpuścić.


wtorek, 1 lutego 2011

Egg-fried rice: ryż smażony z jajkiem i krewetkami


Nie planowałam dziś wpisów… ba, co ja mówię – nie planowałam na dziś nawet większego  gotowania, po tym jak przez ostatnie dni wcinałam różne wspaniałe dania i o wiele zbyt pyszne tiramisu:) Tymczasem jednak czas mijał, a ja robiłam się głodna (zawsze tak jest, po prostu zawsze) i coraz cieplej myślałam o nie-tak-już-ciepłym ryżu, którego trochę za dużo wcześniej ugotowałam. Potem przypomniałam sobie o krewetkach w zamrażalniku, o podarowanej mi butelce sosu imbirowego i o nowiutkim woku, który również właśnie dostałam i o którym ostatnio Wam pisałam.... a potem wszystkie moje plany niejedzenia większej kolacji zostały porzucone na rzecz szybkiej decyzji, czego jeszcze mogłabym użyć i do owego śliczniutkiego nowego woka wsadzić.

Powstało orientalne danie w angielskiej terminologii nazywane na ogół egg-fried rice, czyli ryż smażony w woku z jajkiem i dodatkami. Bardzo go lubię, choć na ogół przyrządzam tylko wtedy, gdy zostało mi trochę wcześniej gotowanego ryżu. Oczywiście można potrawę przyrządzić od zera i specjalnie na jej potrzeby ugotować ryż, mnie jednak zawsze wydawało się to zbytnim zawracaniem głowy – dlatego, o ile nie jesteście ogromnymi fanami smażonego ryżu, i Wam proponuję wypróbowanie tej potrawy przede wszystkim wtedy, gdy zostanie Wam go trochę:) Z tym, że –  UWAGA – choć sama nie mam takich doświadczeń, słyszałam, że niewłaściwie przetrzymany ryż może poważnie zaszkodzić (z góry oświadczam, że nie wiem, czy to prawda…), dlatego należy go przechowywać w bezpieczny sposób i nie nazbyt długo!
                       
Ważna informacja dla wegetarian – ja dodałam do ryżu krewetki, bo je akurat miałam, ale spokojnie możecie je pominąć – danie będzie równie smaczne. Można też wzbogacić je większą ilością warzyw, np. papryką, kiełkami soi czy zielonym groszkiem.

A więc – woki i pałeczki w dłoń… i do dzieła!


Ryż smażony z jajkiem i krewetkami

Dla 4 osób:

2 szklanki ryżu
1 duża cebula, posiekana w piórka
1 papryczka chilli, posiekana (opcjonalnie)
1 posiekany ząbek czosnku (opcjonalnie, ja nie dałam i też było pyszne!)
2 łyżki posiekanego imbiru
1 pęczek szczypioru sałatkowego, posiekany
1 łyżeczka przyprawy „5 smaków”
4 jajka
ok. 25 krewetek tygrysich
2 łyżki oleju
1 łyżka masła (opcjonalnie)
1 łyżka sosu sojowego
1 łyżka sosu rybnego
1 łyżka sosu imbirowego (opcjonalnie)
1 łyżka słodkiego sosu chilli lub innego słodkiego dodatku

Ryż ugotuj i ostudź (ja użyłam ryżu wcześniej ugotowanego). W woku dobrze rozgrzej olej i masło, dodaj chilli, imbir i szczypior sałatkowy, smaż przez ok., 20 sekund. Dodaj krewetki i przyprawę „5 smaków”, smaż przez 1 minutę, po czym wyjmij krewetki i odstaw. Do woka dodaj cebulę i smaż przez 1-2 minuty, aż zmięknie i zacznie się brązowić, po czym warzywa przesuń na boczne ścianki, na dno wbij jajka i zacznij szybko rozbełtywać, po czym odczekaj chwilę, znów zacznij rozbełtywać, znowu odczekaj, a gdy masa się zetnie, rozdrobnij ją szybko szpatułką (chodzi po to, by uniknąć powstania jajecznicy – powinien wytworzyć się taki ścięty, rozdrobniony na małe kawałeczki, przyrumieniony omlet). Dodaj ryż i smaż przez ok. 2-3 minuty, aż się nagrzeje i przejdzie smakiem dodatków, po czym dodaj krewetki, przypraw do smaku podanymi sosami, wymieszaj i podawaj od razu:) Jeśli chcesz, postaw na stole buteleczki z azjatyckimi sosami, by w miarę chęci i potrzeby każdy mógł doprawić sobie jeszcze ryż wedle własnego uznania:)

I tak oto pyszne i szybkie danie gotowe!


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...