niedziela, 29 maja 2011

Sałata z jajkiem na miękko i chrupiącym bekonem


No i przyszło lato! Co prawda póki co nie może się do końca zdecydować, czy chce się już na dobre rozgościć, czy tylko od czasu do czasu na chwilę pojawić, niemniej jednak pogoda coraz częściej skłania nas do pikników, plenerowych posiłków i lekkich dań… Także do lekkich alkoholowych napojów: szprycerów, kruszonów i mojego ulubionego Pimm’s, angielskiego koktajlu z miętą i truskawkami, o którym napiszę Wam kiedyś nieco więcej.

Maj to czas, kiedy poza szparagami i owocami morza, naprawdę lubię zajadać sałatę w różnych formach. Sałata w ogóle stoi wysoko w moim rankingu kuchni efektywnej, ekonomicznej, lekkiej – zawsze wyrafinowanej i zawsze dobrze przyjmowanej, choć rzeczywisty czas realizacji zieleninowych dań nie przekracza na ogół 20-30 minut.

Sałata zbliża ludzi. Postaw przed nimi jej wielką miskę, a – niczym przy makaronie – będą zapamiętale wcinać z wielkim smakiem. Nawet bardziej, bo makaron to jednak kalorie, a sałata – o czym wie każdy – to danie przyjazne nawet dietowiczom. Można więc jeść ją bez ograniczeń, a jedzenie – jak wiadomo – łagodzi obyczaje i poprawia nastroje. Dodaj do tego kieliszki i białe wino – a udany wieczór gwarantowany:)

Ale istnieje i inny rodzaj sałaty. Taki, który lubisz jeść w samotności lub bardzo wąskim gronie, niespiesznie, popijając sokiem pomarańczowym lub pyszną herbatą. Na wczesny lunch lub późne śniadanie, wśród zieleni słonecznego tarasu… słowem, tylko wiosną lub latem, i tylko wtedy, gdy możesz pozwolić sobie na leniwe przedpołudnie.

I taką właśnie sałatę mam dla Was dzisiaj – sałatę z sosem wręcz maślanym, choć masła prawie w niej nie ma. Sałatę, na którą przepis znalazłam w bardzo przeze mnie ostatnio nadużywanej książce Nigelli Lawson „KUCHNIA” - choć moja wersja znacznie odbiega od oryginału.

Po raz pierwszy Nigella trochę mnie zawiodła. Jej wersja sałatki zawierała jajka ugotowane na pół-twardo – żółtka ścięte na zewnątrz, ale wciąż pół-płynne w środku. Takie jajka bardzo lubię i chętnie wypróbowałam patent Nigelli, który podaje jako niezawodny: że jajko należy gotować przez minutę, następnie wyłączyć ogień i trzymać w gorącej wodzie pod przykryciem przez kolejne 8 minut. Przygotowane w ten sposób jajko miało mieć idealną, pół-twardą, kremową w środku konsystencję.


Pełna jak najlepszych chęci przygotowałam w ten sposób jajko do sałatki… i co? No i właśnie nic. Wyszły mi jajka nie tylko nie na pół-twardo, ale nawet nie do końca na miękko… coś, co było ścięte dosłownie na słowo honoru i przez chwilę zastanawiałam się, czy w ogóle mogę tego użyć. W końcu jednak zamiłowanie do szybkich rozwiązań zwyciężyło nad lojalnością wobec oryginalnego przepisu – najzwyczajniej w świecie nie miałam ochoty gotować jajek od nowa – i użyłam tego, co miałam. Efekt przeszedł moje najśmielsze oczekiwania – sałatka wyszła naprawdę pyszna, o ciekawej, nietypowej teksturze – chrupiąca od zieleniny, a przy tym aksamitno-kremowa od płynnych, lekko tylko ściętych żółtek. Spróbujcie koniecznie!

4 Porcje

2 główki ulubionej sałaty lub 1-2 torby mieszanki sałat (polecam!)
250 g pomidorków cherry
40 dkg wędzonego bekonu, pokrojonego w cienkie paski
8 jajek
2 łyżki masła

Dressing:

1 czubata łyżka majonezu, najlepiej domowego
3 łyżki octu balsamicznego
1 łyżeczka cukru
1 łyżeczka musztardy
1 łyżeczka słodkiego chutney’u owocowego (opcjonalnie)
tłuszcz ze smażenia bekonu

Jajka włóż do garnka, doprowadź do wrzenia. Gotuj przez 1 minutę, po czym zgaś ogień i trzymaj jajka w garnku i gorącej wodzie przez 8 minut. W międzyczasie porwij sałatę i wrzuć do dużej miski. Dodaj przekrojone na pół pomidorki cherry. W małej miseczce wymieszaj składniki dressingu na jednolitą masę.

Na patelni rozpuść na małym ogniu masło, dodaj bekon i smaż, aż się przyrumieni. Zlej tłuszcz i dodaj do dressingu, a bekon odsącz na ręczniku papierowym. Do miski z sałatą dodaj dressing i całość wymieszaj rękoma. Rozłóż sałatę na głębokie talerze. Gdy jajka będą gotowe, ostrożnie obierz je i przełóż na talerze z sałatę, po czym delikatnie je rozkrój. Całość pokryj z wierzchu chrupiącym bekonem; podawaj od razu!

niedziela, 22 maja 2011

Angielskie ciasteczka maślane o migdałowym posmaku



Pisałam Wam kiedyś o zamiłowaniu Anglików do herbaty i całej kolekcji herbacianych przysmaków, które w związku z tym wymyślili. Wśród nich scones i flapjack’i to zdecydowany hit, ale całkowicie ex aequo zaszczytne pierwsze miejsce w herbaciano-zakąskowym rankingu zajmują z nimi angielskie maślane ciasteczka. Są rewelacyjne. Po prostu – przepyszne. Jakby Wam to wyjaśnić? Leżą sobie na tacy czy talerzyku – złociste i pulchniutkie, choć raczej nieregularne w kształtach i wizualnie niedoskonałe. Raczej nie chwaliłby się nimi cukiernik francuski czy belgijski, i nie postawiłby koło bakaliowych tart lub palmière’ów. Ale weź tylko takie maleństwo do buzi, a zaraz zrozumiesz, dlaczego Anglicy tak je kochają. Choć na pierwszy rzut oka wydają się twarde i chrupiące, dosłownie rozpływają się w ustach, zostawiając rozkoszny, maślano-słodkawy smak. Mają aksamitną konsystencję i rewelacyjnie smakują zarówno jako „zagryzka” do herbaty, jak i maczane w ciepłych napojach.

A co naprawdę ważne – robi się je błyskawicznie. Pamiętam, że kiedyś bardzo spieszyłam się do mojej przyjaciółki na jakiś nasz babski wieczór, ale bardzo chciałam przynieść jej coś domowego. Ciasto nie wchodziło w grę, bo czasu miałam naprawdę mało, wybór padł więc właśnie na takie angielskie cookies. Zrobiłam je dosłownie w ostatniej chwili, a potem z wielkim smakiem zagryzałyśmy nimi słodkie wino deserowe…

W kuchni nie jestem szczególnie ortodoksyjna, ani nawet konserwatywna. Wypróbowuję wszystko, co wpadnie mi w oko, i na ogół maksymalnie upraszczam sobie życie. Nie lubię kulinarnego zawracania głowy i zazwyczaj skrzętnie omijam przepisy, które zapowiadają się czasochłonnie (o ile oczywiście nie chodzi o coś specjalnego, jak na przykład o sushi, które potrafię wyrabiać przez cały dzień na wieczorną kolację czy imprezę). Ale na domowe ciasteczka bardzo Was namawiam. Tak samo, jak w wypadku własnoręcznie robionego majonezu – pracy jest przy nich mało, a efekt – nieporównanie lepszy od tego, który osiągniecie, sięgając po towar ze sklepowej półki.

Dlatego – pieczcie ciasteczka! Z pewnością bardzo posmakują Wam i Waszym gościom podczas popołudniowej herbatki:)

Pieczenia ciasteczek według poniższego przepisu nauczyła mnie moja Mama:) Obie uwielbiamy je robić!


Na ok. 40 ciasteczek potrzebujesz:

1,5 szklanki mąki
1 kostka miękkiego masła, pokrojona na mniejsze kawałki
2 jajka
½ szklanki cukru
1 paczka cukru waniliowego (ok. 16 g)
1 płaska łyżeczka proszku do pieczenia
3-4 łyżki płatków owsianych
kilka kropel esencji migdałowej
100 g płatków migdałowych lub mielonych migdałów (opcjonalnie)

Piekarnik nastaw na 180° C. W robocie kuchennym utrzyj na krem masło z cukrem i cukrem waniliowym. Wciąż ubijając, dodaj mąkę, proszek do pieczenia, esencję migdałową i całe jajka. Ubijaj, aż całość nabierze gładkiej, jednolitej konsystencji. Dodaj płatki owsiane i (opcjonalnie) migdały. Wymieszaj. Masa powinna być gęsta i kleista, ale zwarta. Jeśli masz wrażenie, że jest zbyt rzadka, dodaj 1 lub 2 dodatkowe łyżki płatków owsianych. Łyżeczką wykładaj „kupki” masy na blachę wyłożoną papierem do pieczenia, zachowując dość duże odległości, bo ciasteczka bardzo urosną. Wstaw blachę do piekarnika. Piecz partiami przez ok. 8 min, aż ciasteczka staną się pulchne i rumiane. Ciasteczka będą miękkie w momencie wyjęcia – stwardnieją dopiero, gdy wystygną. Podawaj do herbaty lub podjadaj, gdy tylko masz ochotę;) Noooo, może nie aż tak – te ciasteczka to niestety straszny kaloryczny zdrajca;)

niedziela, 15 maja 2011

Singapurska laksa



Pogoda ostatnio różna, niby zapowiadają upały, ale póki co – różnie z tym bywa. Mam dla Was w zanadrzu kilka bardzo letnich przepisów, ponieważ jednak nasz klimat nie może się zdecydować – ja też póki co nie będę.

Dziś więc potrawa neutralna pogodowo – i na słońce, i na deszcz. Szybka, łatwa – jak prawie wszystko, co Wam proponuję – a przy tym bardzo efektowna i bardzo pyszna.

Spróbujcie koniecznie!

Przepis pochodzi z książki „Zupy” z serii Le Cordon Bleu, po próbach i doświadczeniach został przeze mnie zmodyfikowany – zamiast proponowanego 1 litra mleka kokosowego i 250 ml bulionu, daję 400 ml (1 puszkę) mleka kokosowego i 800 ml bulionu warzywnego lub drobiowego.



Dla 4 osób:

18 gotowanych, obranych krewetek królewskich lub tygrysich
4 dymki, posiekane
3 ząbki czosnku, posiekane
5 suszonych papryczek chilli (lub 3 świeże), pokrojonych
2 łodygi trawy cytrynowej (tylko białe części), pokrojone
3 łyżeczki mielonej kurkumy
1 łyżka pasty krewetkowej (pominęłam)
½ łyżeczki nasion kolendry
1 l mleka kokosowego (użyłam 400 ml mleka kokosowego i 800 ml bulionu)
2 łyżki oleju
2 łyżki cukru
500 g filetów z piersi kurczaka
250 ml bulionu drobiowego
250 g ulubionego makaronu azjatyckiego (ja używam stosunkowo cienkiego makaronu pszennego)

Do przybrania:

Listki mięty i/lub kolendru
1 porcja szczypioru sałatkowego, posiekana
1 papryczka chilli, posiekana
4 ćwiartki limonki


Szalotki i czosnek zmiksuj w malakserze na gładką masę. Dodaj paprykę chilli, trawę cytrynową, kurkumę, pastę krewetkową (opcjonalnie), kolendrę oraz 60 ml mleka kokosowego. Wszystkie składniki zmiksuj na gładką masę.

W średniej wielkości garnku rozgrzej olej, dodaj przyrządzoną pastę i smaż przez 1 minutę, cały czas mieszając. Dodaj pozostałe mleko kokosowe, bulion, cukier i 1 łyżeczkę soli. Mieszaj całość aż do momentu zagotowania. Zmniejsz ogień i gotuj przez kolejne 10 minut.

Do małego garnka włóż kurczaka, wlej do niego 250 ml bulionu (tak, aby przykryć mięso). Gotuj pod przykryciem przez 8 minut, następnie wyjmij i pokrój w kostkę.
Makaron ugotuj zgodnie ze wskazówkami na opakowaniu i odcedź.

Makaron, krewetki i kurczaka rozdziel na 4 miseczki, następnie zalej gorącą zupą. Przybierz listkami świeżej mięty i kolendry, limonką, posiekanym szczypiorem i dymką. Podawaj od razu.

                                                                                    

niedziela, 8 maja 2011

Domowy majonez i kilka słów o Czterdziestolatku


Wróciłam. Tyle się ostatnio działo, że nie miałam kiedy spokojnie usiąść przed laptopem, ba, nie miałam nawet kiedy gotować albo fotografować. Brakowało mi tych moich blogowych chwil i cieszę się na nie ponownie, tak samo, jak cieszę się na nadchodzące lato, słońce i szparagi;)

Ale dziś jeszcze o majonezie. I o Czterdziestolatku;) Pamiętacie taki odcinek, w którym do Madzi przyjeżdża z wizytą rodzina? Nosi tytuł „Obcy w domu” i jest chyba moim ulubionym odcinkiem w ogóle. Do Stefana Karwowskiego,  przyjeżdża jego szwagier-prywaciarz z piękną żoną pod pachą i zrzędliwym ojcem, byłym leśnikiem, dla którego wszystko co dobre odbyło się przed wojną, po wojnie zaś – nastały czasu, które skomentować można tylko w jeden sposób: ręce opadają – po prostu lipa i tyle.

Stefcio ma więc przechlapane – dla szwagra-prywaciarza jest frajerem, który za małe pieniądze zapracowuje się na państwowej budowie, zamiast – tak jak on – zrobić kasę na broilerach, królikach lub szklarniowych hodowlach. No a dla teścia – to już w ogóle szkoda gadać. Dla teścia jest może i ideowcem, ale stojącym po niewłaściwej stronie barykady, a do tego ideowcem całkowicie niezaradnym, bo na mikrej państwowej pensyjce; inaczej niż jego niedoszły zięć Bronek, dyrektor lasów państwowych, który kupił sobie piękne auto, postawił wspaniały dom i najlepiej w okolicy wychował dzieci.


No ale Madzia Karwowska, choć przez ojca i brata traktowana trochę bardziej ulgowo – w końcu to rodzina – też podpada szybko staremu leśnikowi. Czym? Ano, kupnym majonezem. - Czy majonez w tej salatce to kupny czy domowy? – pyta w serialu z wyraźnym wschodnim akcentem grający ojca Madzi Władysław Hańcza.
- Ano, kupny – odpowiada bezradnie jego córka.
- Iiiiii – krzywi się ojciec. – Wasza matka nigdy nie dopuścilaby do tego, żeby na jej stole pojawilo się coś kupnego.

Albo jakoś tak. Dla mnie ta właśnie scena przy stole, genialna w swej prostocie, wspaniale ukazuje polskie mechanizmy społeczne znane chyba każdemu: tarcia na styku teścia i zięcia, męża i szwagra (którzy trochę sobie dokuczają, ale trzymają po cichu sztamę) starszego i młodszego pokolenia, konserwatywnego i liberalnego podejścia…

Wracając zaś do majonezu, choć nigdy nie czuliśmy w domu wyrzutów sumienia z powodu obecności „kupnego” produktu w lodówce, to jednak z chwilą pojawienia się robota kuchennego postanowiliśmy zaryzykować domowy wyrób. I co? Efekt przeszedł nasze najśmielsze oczekiwania. Majonez robi się błyskawicznie i bardzo łatwo, a smakuje o wiele lepiej, niż jakikolwiek produkt sklepowy. Ma lekki smak i wspaniałą, piankowo-kremową konsystencję.

A co najważniejsze – czujesz się jak prawdziwa Domestic Goddess, która przed nikim nie musi świecić oczami za to, że posiłkuje się wyrobami przemysłu spożywczego…;)



Domowy majonez z trzech żółtek
Porcja na 1 słoik

3 żółtka*
125 ml oleju roślinnego
1-2 łyżki ulubionej musztardy (do smaku)
1 łyżka cukru (do smaku)
sok z 1/2 cytryny
opcjonalnie: czosnek, kapary lub świeże zioła

Żółtka, musztardę i cukier wrzuć do blendera. Nastaw na średnie ubijanie i małą strużką dolewaj olej przez mały otworek na górze (wiele nowych robotów kuchennych ma specjalne dozowniki, do których wlewa się od razu cały olej, przelewający się następnie przez malutki otworek do wnętrza blendera). Gdy cały olej zostanie dodany a majonez osiągnie właściwą konsystencję i żółtą, kremową barwę, wyłącz blender, dodaj sok z cytryny i ewentualnie dopraw do smaku (opcjonalnie możesz wtedy dorzucić dodatki wspomniane wyżej). Miksuj jeszcze przez chwilę, by przyprawy dobrze się wchłonęły, po czym podawaj od razu lub przechowuj w pasteryzowanym słoiku.

* można ewentualnie użyć całych jajek, wtedy konsystencja majonezu będzie mniej ubita.


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...