czwartek, 30 grudnia 2010

Jak nakarmić armię gości, czyli orientalne żeberka Nigelli


Jeśli nieopatrznie zaprosiliście do siebie na Sylwestra gości i zastanawiacie się, co by im tu dać do jedzenia - ten wpis może Wam się przydać:) Dziś mam dla Was absolutny hit wszystkich imprez, kolacji dla znajomych, wieczorów filmowych czy nawet rodzinnych obiadów. Wymarzona potrawa zarówno gości, jak i każdej gospodyni. Panie i panowie, przedstawiam Wam łatwe do zrobienia, szybkie, nieabsorbujące, ale za to zdecydowanie WSPANIAŁE orientalne żeberka Nigelli!

Pierwszy raz potrawę tę zobaczyłam kilka lat temu w programie Forever Summer, i pamiętam, że zachwyciła mnie już wtedy. Ale że Nigella złapała mnie znienacka, kompletnie nieprzygotowaną do robienia kulinarnych notatek, pokiwałam tylko z uznaniem głową i gładko przeszłam do realizacji kolejnych ekscytujących punktów w moim planie dnia. Gdy jednak kilka miesięcy temu znów przypadkiem natknęłam się w telewizji na ten sam odcinek, na hasło „orientalne żeberka” zastrzygłam uszami i skupiłam uwagę, tak, by spokojnie móc odtworzyć w przyszłości tę fantastyczną potrawę. Znacie to uczucie, że słyszycie o jakimś daniu i po prostu wiecie, że musicie je spróbować? Tak było właśnie ze mną i z żeberkami Nigelli. Dlaczego? Po pierwsze, sama mieszanina smaków i przypraw podziałała mi na wyobraźnię, a po drugie od razu uderzyło mnie, jak świetnie nadawałyby się na imprezę, bo brzmią pysznie, łatwo się je zjada (taki typowy finger food!), można zrobić je wcześniej i nie poświęcić im w czasie wieczoru ani minuty – no oczywiście poza tą chwilą, gdy gorące wyjmujesz je z piekarnika i zaczynasz nakładać gościom. Pierwszy raz zrobiłam je jako ciepłe danie na imprezie dla ok. 20 osób – dla urozmaicenia dodałam też skrzydełka, co bardzo polecam (UWAGA: potrzebowałam ok. 1,5 kg żeberek i 2 kg skrzydełek, starczyło z dokładką dla każdego, z tym, że było też kilka dań zimnych, więc goście zdążyli się już trochę najeść:)). Wynik przeszedł moje najśmielsze oczekiwania: choć było to latem (gdy w ogóle mniej jemy) a goście zdążyli skosztować już i innych dań, i tak zmietli żeberka do końca! Tymczasem pracy było przy nich tylko tyle, ile wymaga pokrojenie mięsa, zrobienie marynaty, a potem wrzucenie całości do pieca!

UWAGA! Tak przygotowane żeberka powinny marynować się co najmniej 2-4 godziny, ale optymalnie jest, jeśli możecie przygotować je do 24 godzin wcześniej.

Zanim przejdziecie do samego przepisu, muszę się do czegoś przyznać. Choć oficjalna nazwa żeberek brzmi ‘Sticky spare ribs’ (czy jakoś tak), moje nie wychodzą znowu aż takie ‘sticky’, jak te Nigelli (na fenomenalne, „klejące” żeberka podam Wam niedługo inny przepis, na który natrafiłam). Myślę, że jest to kwestia odmiennych proporcji – Nigella daje mniej płynów, a więcej miodu, ja stawiam bardziej na mieszaninę sosów i dodanej „siekaniny”, bo dopiero przy takich proporcjach mamy gwarancję, że wszystkie smaki dobrze się przegryzą, żeberka staną się kruche i soczyste, a warzywne „dodatki” puszczą soki, zamiast się spalić.

Poniżej podaję przepis jako główne danie dla ok. 4-6 osób. W nawiasach podaję liczby dla potrzeb imprezy, tylko z założeniem, że nie jest to jedyna potrawa wieczoru! Obawiam się, że proporcje są trochę „na oko”, bo tak naprawdę sama doprawiam wszystko do smaku, a już szczególnie, gdy chodzi o marynaty… Generalnie, jeśli czegoś nie lubicie lub lubicie, zmniejszajcie lub zwiększajcie ilości wg swoich preferencji – smak może i będzie trochę inny, ale na pewno równie ciekawy! Jedyne, na czym bym nie oszczędzała, to sos sojowy (żeby na pewno było wystarczająco słone) i olej (bo inaczej żeberka wyjdą suche); za to nie dawałabym więcej, niż 2 gwiazdki anyżu (jeśli w ogóle) bo jest on szalenie aromatyczny i to w sposób, który nie wszystkim odpowiada.

1,5 kg żeberek wieprzowych (ok. 3.5-4kg)
2-3 papryczki chilli, posiekane, pestki zostawiamy lub usuwamy w zależności od tego, czy ma być łagodniejsze, czy ostrzejsze (dla potrzeb imprezy proponuję zostawić tyle samo; bo wśród tylu gości na pewno nie wszyscy będą lubili bardzo ostre potrawy)
ok. 5 cm kłącza imbiru (tak samo, jak wyżej), posiekane w małe kawałki
3 duże dymki pokrojone w kostkę wraz ze szczypiorkiem
3 łyżki płynnego miodu (ok. 6 łyżek)
5-6 łyżek sosu sojowego (ok. 7-8 łyżek)
5 łyżek octu ryżowego (ok. 7-8 łyżek)
4 łyżki oleju (6 łyżek)
2-3 pokruszone laski cynamonu
Opcjonalnie: 2 pokruszone gwiazdki anyżu (za pierwszym razem dodałam, potem już nie, bo sama nie przepadam za jego smakiem;))

Można dodać w trakcie pieczenia:
Troszkę miodu
Przyprawa „5 smaków”

Do przybrania:

Poszatkowane chilli (bez pestek)
Poszatkowany szczypiorek z dymki

Pokrojona bagietka do maczania w sosie

Żeberka pokrój na wąskie kawałki (tak, by w każdym była tylko jedna kość). Wrzuć na blachę do pieczenia lub (jak Nigella) do dużej plastikowej zamykanej torby spożywczej (ziplock). Dodaj posiekany imbir, chilli, dymkę i szczypiorek, a także miód, sos sojowy, ocet ryżowy, olej, cynamon i (opcjonalnie) anyżek. Jeśli używasz torby spożywczej, zamknij ją i poprzewracaj w rękach, żeby składniki dobrze się wymieszały, jeśli robisz żeberka bezpośrednio na blasze, dokładnie wymieszaj wszystko rękoma lub dużą łyżką. Odstaw do lodówki na co najmniej 2-4 godziny, a najlepiej na ok. dobę.

Żeberka piecz na blasze przykrytej folią aluminiową, w temperaturze ok. 200° C, przez ok. 1,5 h. I teraz macie dwie opcje. Opcja Nigelli: wyciągacie blachę, żeberka smarujecie po wierzchu dodatkową porcją miodu i posypujecie przyprawą „5 smaków”, po czym pieczecie bez przykrycia przez ok. 0.5 h; lub moja: wyjmujecie blachę z pieca, zdejmujecie folię, nastawiacie piekarnik na silne grzanie z góry po czym pieczecie jeszcze przez jakieś 10-15 minut, albo aż żeberka się zarumienią. Podawać na półmisku posypane świeżym szczypiorkiem i posiekanym chilli (bez pestek), lub serwować prosto na talerze. UWAGA! Na dnie blachy powinien znajdować się absolutnie rewelacyjny, orientalny sos – dlatego dobrze mieć w zanadrzu pokrojoną bagietkę, którą goście będą mogli w nim zamoczyć!

Rada dla zainteresowanych opcją "Sylwester" lub „Impreza”: żeberka dobrze jest wstawić do pieca tuż przed przyjściem gości i liczyć, że będą gotowe w mniej-więcej 2 h, a więc akurat w momencie, gdy nasi znajomi zjedzą już zimne przekąski i chętnie spróbują czegoś nowego:)

Pomidorowa niespodzianka:)


Pamiętacie moje pełne afektu wywody o zupach pomidorowych? Zrobiłam tam małą wzmianeczkę o niekwestionowanych urokach zupy Heinza z puszki, którą – nie ukrywam – bardzo lubiłam jadać podczas moich studenckich lat i to POMIMO, że wtedy też potrafiłam i lubiłam gotować. Puszkowe to wspomnienie okrasiłam smutną konstatacją, że dziś prawdziwych takich zup w Polsce już nie ma, a potem powzdychałam sobie chwilę i wróciłam do codziennych zajęć. Wyobraźcie więc sobie moje zdumienie i wzruszenie, gdy wczoraj wieczorem moja przyjaciółka podarowała mi w prezencie z zagranicznych wojaży… dwie puszki najprawdziwszej, kremowej pomidorówki. Co prawda nie Heinza, tylko Campbella, ale smak podobny, a sama puszka (między nami) ładniejsza, więc już ostrzę sobie zęby na to, jaki ładny będzie z niej flakonik na kwiatki i dodatek do blogowych zdjęć. Zanim ktoś posądzi mnie o propagowanie gotowej przemysłowej żywności zaapeluję do Waszego poczucia humoru i poproszę, byście potraktowali to jako taki mały, kulinarny żart wobec czegoś, do czego mam prawdziwy sentyment i z czym wiąże się cała masa studenckich wspomnień – taki ich bouquet garni;)

A Ewie – jeśli to czyta – jeszcze raz bardzo, BARDZO dziękuję. Ta puszkowana zupa wywołuje uśmiech na mojej buzi za każdym razem, gdy na nią patrzę. Jak to mówią Anglicy – you've made my day! :))))))


wtorek, 28 grudnia 2010

Christmas Pudding, czyli pijane bakaliowe „coś”... i kilka słów o nowym Jamiem

Mam nadzieję, że Święta minęły Wam w dobrej, rodzinnej, ciepłej atmosferze. Moje były piękne i śnieżne, pełne pysznego jedzenia, które szykuje się tylko raz lub dwa razy w roku. Prócz innych wspaniałych prezentów znalazłam pod choinką dwie książki z przepisami kuchni azjatyckiej, które z pewnością zawitają wkrótce na łamach Delikatesów.

W stosiku prezentów pewnego członka rodziny podejrzałam natomiast inny świetny kulinarny kąsek: Jamie’s 30 Minute Meals, czyli najnowszą książkę wiecie-kogo. Dopiero niedawno wyszła w UK i o ile wiem, nie doczekała się jeszcze polskiego tłumaczenia, ale odkąd Amazon wprowadził bezpłatną dostawę większych przesyłek do Polski, łatwo zamówić oryginał, lub poczekać kilka miesięcy, bo zapewne tylko tyle zajmie lokalnym wydawcom edycja polskiej wersji:) Książka jest fenomenalna i stanowi świetną inspirację dla wszystkich tych, którzy lubią dobrze gotować i dobrze jeść, nawet, jeśli na co dzień nie mają czasu, by godzinami siedzieć w kuchni.

 
I jeszcze kilka zdjęć ze środka... jak widać, w pół godziny wiele daje się zrobić (choć trzeba wziąć poprawkę na to, że w Anglii wiele produktów jest tak przygotowanych do sprzedaży, że znacznie skracają czas gotowania...)






Na naszym świątecznym stole pojawiło się wiele pysznych potraw, ale zdecydowanie najciekawszą był angielski Pudding Bożonarodzeniowy, wykonany przez naszego Bardzo Ważnego Gościa z Wysp. Zrobiony z bakalii i skąpany w rumie jest naprawdę wyśmienity, choć – jak mówią Anglicy – to naprawdę acquired taste, czyli specyficzny smak, do którego nieraz długo trzeba się przekonywać. I rzeczywiście – gdy pierwszy raz spotkałam się z Christmas Pudding wiele lat temu w Anglii, nie zachwycił mnie zupełnie. Ale z upływem czasu i każdym kolejnym kęsem CP smakuje mi coraz bardziej. Podany z sosem waniliowym, lodami, śmietanką – wychodzi naprawdę wyśmienicie.

Napisałam, że CP to bakaliowe „coś” i rzeczywiście, tak właśnie jest. Trudno powiedzieć, że to ciasto – to bardziej zlepek orzechów, rodzynek, skórki pomarańczowej i innych słodkich pyszności, związanych masą naleśnikową i masłem. A że pijane? No pewnie, że pijane – jakby nie było, przez trzy miesiące przesiąkało systematycznie dolewanym rumem.

Nie będę teraz podawać Wam przepisu na Christmas Pudding – choć robi się go z dużym wyprzedzeniem i długo trzyma, by dojrzał, większy sens będzie miało, jeśli wrócę do sprawy na jesieni, gdy czas po temu będzie odpowiedni – i mam nadzieję, że wtedy wspólnie przygotujemy pudding. Dla mnie będzie to debiut tak samo, jak dla Was!

Choć to nie ja przygotowywałam go w tym roku muszę przyznać, że zdecydowanie warto – jest pyszny, ma głęboki, rumowy smak i stanowi wspaniałe antidotum na typowe świąteczne zasłodzenie, do którego nieustannie dochodzi po spożyciu wszystkich makowców, serników i keksów. A gdy podaje się go na stół i podpala, po raz ostatni podlawszy uprzednio alkoholem – efekt jest naprawdę świetny.

Poniżej zdjęcia – obawiam się, że niezbyt efektowne, ale w Święta tyle się działo, że dosłownie w ostatniej chwili zdążyłam złapać za aparat, gdy pudding pojawił się na świątecznym stole.


I jeszcze zapalone...

piątek, 24 grudnia 2010

A Very Merry (English) Christmas to You All, czyli życzenia i tarta bakaliowa z Mincemeat w prezencie:)


Słyszeliście kiedykolwiek o mince pies? To słodkie babeczki z nadzieniem z bakalii i brandy, jeden ze sztandarowych słodkich przysmaków Bożonarodzeniowych w Wielkiej Brytanii. Mincemeat, czyli nadzienie babeczek, oznacza właściwie mięso mielone. W dawnych, staroangielskich czasach rzeczywiście była to zaskakująca mieszanka mięs, owoców i korzennych przypraw, ale dziś – to najczęściej owocowo-bakaliowa symfonia smaków, podlana alkoholem (choć nawet współcześnie zdarza się spotkać wykwintne, historyczne wersje mince pies z dziczyzną lub wołowiną).

Uwielbiam, uwielbiam, UWIELBIAM mince pies, choć w Polsce trudno się oczywiście na nie natknąć. Co prawda są dla mnie trochę za słodkie (nie jestem wielką fanką słodyczy), ale i tak – smakują wspaniałe. Dlatego miałam wielką nadzieję, że w jakiś sposób zaistnieją w tym roku na świątecznym stole, i tak się stało. Dotarły do mnie z Anglii dwa słoiki pysznego Mincemeat i planowałam zrobić z niego tradycyjne mince pies. Natknęłam się jednak na ten wspaniały przepis na blogu Moje Wypieki i postanowiłam go wypróbować, choć z pewnymi małymi modyfikacjami.

Jest szybki, bardzo efektowny i baaaaardzo angielski, mimo, że w wersji fusion;)            

Mincemeat trudno kupić w Polsce, ale w Anglii już od wakacji mają je w prawie każdym sklepie. Jeśli więc Wy lub ktoś z Waszych znajomych będziecie wybierać się w tamtą stronę, koniecznie zaopatrzcie się w słoik lub dwa. A jeśli nie – warto sprawdzić w okolicach Bożego Narodzenia w spożywczym dziale Marks & Spencer’s, powinni mieć:)

800 g ciasta francuskiego (kupuję mrożone i zostawiam do rozmrożenia)
800 g Mincemeat (2 słoiki)
2 garście orzechów włoskich, posiekanych
2 łyżki skórki pomarańczowej
1 jabłko, pozbawione gniazda nasiennego pokrojone w kostkę
1 białko
½ szklanki mleka
Foremki świąteczne – gwiazdki, serduszka czy co tam lubicie najbardziej:)

Lukier:

Sok z ½ cytryny
5-6 łyżek cukru pudru
ciepła woda (w razie potrzeby, do roztarcia cukru)

Piekarnik rozgrzejcie do temp. 220° C. Blachę wyłóżcie papierem do pieczenia, i ułóżcie na nim ciasto, odkrawając hojny kawałek, z którego wytniecie foremkami gwiazdki lub inne piękne kształty. Na cieście rozprowadźcie Mincemeat, posypcie orzechami, jabłkami i skórką pomarańczową. Z odłożonego ciasta wytnijcie piękne kształty i przyozdóbcie nimi tartę. W kubeczku rozbełtajcie białko z mlekiem i posmarujcie pędzelkiem wierzch tarty (szczególnie ciasteczkowe gwiazdki), by tarta się przyrumieniła. Następnie całość włóżcie do piekarnika i pieczcie przez ok. 20 minut.

Gdy tarta wystygnie, polukrujcie ją: cukier puder rozetrzyjcie z sokiem z cytryny i (ewentualnie) z odrobiną wody, następnie udekorujcie nim ciasto.

Gotowe!



No cóż, pozostaje mi życzyć Wam

Radosnych, Zdrowych, Rodzinnych Świąt Bożego Narodzenia i Wspaniałego Nowego Roku 2011. Choć trudno w to uwierzyć, wchodzimy właśnie w drugą dekadę XXI wieku!



czwartek, 23 grudnia 2010

Korzenne śledzie w oleju, z gałką muszkatołową i tymiankiem


To nasze kolejne sztandarowe danie wigilijne – śledzie korzenne. Kiedyś robiliśmy zwykłe śledzie w oleju, ale pewnego dnia zorientowaliśmy się, że bardzo łatwo możemy nadać im zupełnie nową, lepszą jakość, dodając tymianek i gałkę. Nie zrozumcie mnie źle – nasze tradycyjne śledzie w oleju z cebulką to prawdziwy rarytas, ale na Wigilię, już i tak pełną szalenie tradycyjnych potraw, taka mała „wariacja na temat” pasuje w sam raz:)

Kiedyś śledzie w oleju układałam warstwowo tak samo, jak te w śmietanie: cebulka, śledź, przyprawy, olej, cebulka, śledź, przyprawy, olej… i tak dalej. Któregoś roku było jednak tak, że przygotowywałam je późną nocą (przed Wigilią to nic dziwnego;)), po tym, jak najpierw pracowicie i bardzo długo przyrządzałam śledzie w śmietanie. Byłam już zmęczona i dla ułatwienia sobie zadania postanowiłam po prostu wymieszać w misce wszystkie składniki – kawałki śledzia, cebulę, przyprawy i olej. Przyznam, że efekt był równie dobry – od tej pory trzymam się więc tej uproszczonej receptury. Od razu muszę Was jednak ostrzec, że ten sam zabieg nie sprawdza się niestety przy śledziach w śmietanie – wiem, bo kiedyś próbowałam;) Te muszą być robione jak trzeba, warstwowo.


Bardzo dziękuję mojemu bardzo utalentowanemu Bratu za te przepiękne zdjęcia (oraz za fotografie śledzi w śmietanie i risotta z owocami morza ). Choć przepyszny, śledź nie jest wdzięcznym obiektem estetycznym i niełatwo dobrze go pokazać – tym bardziej dziękuję! :)

Podaję przepis na 0,5 kg ryby:

0, 5 kg filetów śledziowych (jak już pisałam, od wielu lat używam filetów à la Matjas firmy Lisner, przeszły próbę czasu i wiele eksperymentów z innymi śledziowymi opcjami)
2 duże cebule
1 łyżeczka mielonej gałki muszkatołowej
1 łyżka tymianku
250 ml oleju (tak naprawdę można dodać trochę więcej, wedle uznania – co kto lubi;))

Filety śledziowe pokrój na kwadraciki lub romby i wrzuć do dużej miski (UWAGA! filetów wcześniej nie wymaczamy i nie odsalamy! – sól wyciągnie olej, gdy śledzie będą „dochodzić”). Cebulę drobno posiekaj i dorzuć do śledzia. Dodaj pozostałe składniki i dokładnie wymieszaj. Przełóż do słoika i szczelnie go zamknij (ewentualnie możesz pozostawić śledzie w misce, w której były mieszane – trzeba tylko szczelnie przykryć ją folią spożywczą). Włóż do lodówki na co najmniej 24 godziny przed podaniem (ale nie więcej, niż na 2-3 dni).


Babciny śledź w śmietanie


O śledziach nie trzeba się rozpisywać. Bronią się same, i to w każdej formie. Sposobu ich przyrządzania, który przedstawiam Wam poniżej, nauczyła mnie moja Babcia bardzo, bardzo dawno temu. Pierwszy raz przyrządziłam je sama jako mała dziewczynka – miałam wtedy pewnie jakieś dziesięć, no – góra dwanaście lat. Choć zawsze staramy się urozmaicać śledziowy repertuar wigilijny, ta właśnie propozycja to prawdziwy klasyk i cieszy się największym powodzeniem. Przyrządza się ją naprawdę łatwo i chyba nie można jej zepsuć, a smakowy efekt końcowy jest naprawdę fenomenalny. Sekret tego przepisu polega na dwóch ważnych zasadach: po pierwsze, na czasie „dochodzenia” śledzi w lodówce – należy je przygotować 24 godziny przed podaniem (absolutne minimum to 12 godzin). Po drugie – aż boję się to napisać – filetów NIE NALEŻY wcześniej moczyć ani odsalać (chyba, że naprawdę były niemiłosiernie słone). To właśnie śmietana wyciągnie z nich całą sól i złagodzi ich smak, a sos, który powstanie z mieszaniny cebuli, śmietany i soli smakuje wręcz rewelacyjnie.

Trzymajcie się tych dwóch zasad, a śledzie powinny niezawodnie wyjść pyszne!



Poniżej podaję przepis na porcję z 0,5 kg ryby, czyli podstawową – jak podejrzewam – wigilijną ilość. Ponieważ jednak w naszej bardzo śledziolubnej rodzinie wystarczyłoby to akurat na Wigilię dla ok. 6-8 osób (i to przy założeniu, że będą i inne potrawy ze śledzi), dla naszych potrzeb używam ok. kilograma ryby (dzięki temu mamy hojną porcję wigilijną i spory zapas na świąteczne przekąski).

0,5 kg filetów śledziowych (używam filetów à la Matjas firmy Lisner – doszłam do tego na drodze wieloletnich prób i błędów; z przekonaniem używa ich też moja Babcia, która dawniej kupowała śledzie z beczki)
2 duże cebule
400 ml śmietany 12%
1 łyżka octu
1 czubata łyżeczka cukru

Filety śledziowe pokrój poprzecznie na małe kwadraciki lub romby. Cebulę drobno posiekaj. Do śmietany dodaj ocet i cukier, wymieszaj. Dno słoika lub miski pokryj śmietaną, potem cienką warstwą cebuli, a potem warstwą śledzia. Następnie na śledzia połóż cebulę, zalej 1-2 łyżkami śmietany i od tej pory kładź warstwowo śledzia, cebulę a potem śmietanę – aż do wyczerpania zapasów. Na wierzchu powinna znaleźć się warstwa cebuli i śmietana. Słoik zamknij (jeśli robicie śledzie w  misce – szczelnie przykryjcie ją folią spożywczą) i odstaw do lodówki na 24 godziny.



wtorek, 21 grudnia 2010

Świąteczne pierniczki


Bożonarodzeniowe pierniki pieczemy i zdobimy w naszej rodzinie od wielu, wielu lat. Byłam jeszcze zupełnie malutką dziewczynką, gdy zrobiliśmy je po raz pierwszy. Robienie ciasta należało co prawda do mojej Mamy (no, właściwie dotąd troszkę tak jest;)), ale już wycinanie kształtów, pieczenie i lukrowanie było domeną nas, dzieci:) Zdobiliśmy je zawsze z moim Bratem dzień-dwa po upieczeniu, i nieodmiennie zapraszaliśmy wtedy Asię i Zbyszka – naszych przyjaciół z podwórka i nie tylko z podwórka:) No i potem zawsze było tak, że nasza czwórka gromadziła się przy kuchennym stole i małymi rączkami dekorowała pierniczki w najpiękniejszy – jak nam się wtedy wydawało – sposób. Krótko mówiąc, każde z nas nacierało na biedne małe ciasteczka, uszczęśliwiając je lukrem w trzech kolorach, rodzynkami, orzeszkami i – co najważniejsze – wielobarwną cukrową posypką. Dopiero wtedy pierniczki były naszym zdaniem wystarczająco „ładne”, i w ogóle nie przeszkadzał nam fakt, że były zdecydowanie za słodkie od całego tego lukru, i że od samego patrzenia na nie można było dostać oczopląsu;)
 
Jak widać lata lecą, ale w sumie nic się fundamentalnie nie zmienia. Może i zdążyliśmy dorosnąć, może nasze pierniczki są mniej polukrowane, a za to bardziej estetyczne – ale tak samo dekorujemy je wokół kuchennego stołu na kilka dni przed Wigilią. Nie było tylko A i Z (jeśli to czytacie, pamiętajcie – brakowało mi Was wczoraj, ale za to cały czas stawały mi przed oczami te nasze dziecięce piernikowe poczynania:)) Bardzo dziękuję artystom lukro-malarzom – w sumie najładniejsze pierniki wcale nie były moje:)


Pamiętajcie – jeszcze wcale nie jest za późno, bo zrobić świąteczne pierniczki! Poniższy przepis jest łatwy, prosty i - co najważniejsze – błyskawiczny. Od razu przyznam, że przygotowanie ciasta to przede wszystkim zasługa mojej Mamy – ja co prawda powiedziałam, co chciałabym do niego dodać, ale to Mama włączyła te moje postulaty do przepisu, który następnie zrealizowała:) W zakresie doboru przypraw inspiracją był dla nas przepis Agnieszki Kręglickiej, który zamieściła na swoim blogu Nina. Jeśli jednak chodzi o samo ciasto, użyłyśmy przepisu na kruche ciasteczka, by było szybciej i wygodniej. Rezultat – muszę przyznać – rewelacyjny, zwłaszcza, że w przedświątecznym ferworze możliwość uproszczenia receptury bez szwanku dla jakości potraw przydaje się bardziej niż kiedykolwiek.

Można dodatkowo uprościć sobie zadanie, wycinając kształty z gotowych foremek. W tym roku pożyczyłam naprawdę wypasione kształty od koleżanki i możecie zobaczyć je na zdjęciach (pochodzą z DUKA, ale nie widziałam ich już w sklepach od dobrego tygodnia). Natomiast wczoraj, już po upieczeniu pierników, natrafiłam w IKEI na zestaw, któremu nie mogłam się oprzeć. Naprawdę rozbroił mnie renifer, ale pozostałe kształty – wiewiórka, jeż, niedźwiadek i kilka innych – też są po prostu rozkoszne:) Jeśli wciąż nie kupiliście foremek, te z IKEI polecam bardzo gorąco – są przepiękne! Zresztą, co ja tu będę Was przekonywać – sami zobaczcie na zdjęciu:



Dlatego jeśli nie zrobiliście jeszcze pierniczków, albo nawet nie planowaliście ich robić – mimo wszystko upieczcie je koniecznie. Dla dzieci to wielka atrakcja (wiem, bo pamiętam, jak ważne było to dla mnie wiele lat temu), a dla dorosłych – to wspomnienia dzieciństwa, bajkowych Świąt i czasów, w których prezenty przynosił prawdziwy Święty Mikołaj, podjeżdżając pod dom saniami:)

Na ok. 80 pierników średniej wielkości:

60 dkg mąki pszennej
20 dkg masła lub (dla osób uczulonych na nabiał) 20 dkg smalcu, świeżo wytopionego ze słoniny)
2 jajka + 1 żółtko
20 dkg cukru
1 paczka przyprawy do pierników
2 łyżeczki mielonej gałki
1 łyżka mielonego imbiru
½ łyżeczki pieprzu
1 łyżka kawy rozpuszczalnej
1 łyżka kakao
1 łyżka miodu
100 ml czerwonego wina

Lukier:

250 g cukru pudru
1 białko
gorąca woda (w razie potrzeby)

Piekarnik rozgrzej do temp. 180° C. Wino podgrzać z miodem, aż ten ostatni się rozpuści. Masło (lub smalec) zasyp mąką przesianą z proszkiem do pieczenia i rozetrzyj w rękach (jak przy kruchym cieście) aż całość przybierze konsystencję tartej bułki. Dosyp przyprawy, kawę i kakao. Dodaj jajka i żółtko i wyrabiaj, dodając wino z miodem. Jeśli po wyrobieniu masa jest zbyt wolna i lepka, podsyp mąką, aż ciasto przestanie się kleić do rąk (UWAGA! – mąkę dosypujcie bardzo małymi porcjami, bo na ogół wystarczy jej dodać bardzo niewiele). Wyrobione ciasto uformuj w kulę i odstaw w chłodne miejsce na pół godziny. Następnie od kuli odcinaj małe porcje i każdą cienko rozwałkuj na stolnicy, po czym foremkami lub nożem wycinaj dowolne kształty. Ogromną zaletą tego przepisu jest to, że ciasto nie będzie się rozpływać, więc spokojnie możesz tworzyć formy, jakie tylko Ci się podobają:) Wycięte pierniczki układać na blasze, wyłożonej uprzednio papierem do pieczenia. Piec przez ok. 5-10 minut. UWAGA – pierniczki stwardnieją dopiero po wystygnięciu, dlatego nie przejmujcie się, jeśli po wyjęciu będą bardzo miękkie – jeśli ciasto nie jest już surowe, to znaczy, że pierniczki są gotowe.

1-2 dni później dekoruj pierniczki orzeszkami, rodzynkami, kolorową posypką lub cukrowymi perełkami, a przede wszystkim – lukrem:) Cukier puder rozcieraj z białkiem (warto dosypywać go stopniowo, wtedy gładziej się rozetrze). Jeśli będzie zbyt gęsty – dodaj odrobinkę ciepłej wody. Dla uzyskania kolorowego lukru można dodać sok malinowy lub kilka kropel koncentratu buraczanego (róż), lub odrobinę soku ze szpinaku (zieleń).

Widzicie, jakie to proste?



poniedziałek, 20 grudnia 2010

Risotto z owocami morza


Należę do ludzi, którzy uwielbiają czytać książki kucharskie dla inspiracji, ale nie lubią dokładnie kopiować przepisów – no chyba, że dana potrawa spodoba mi się dokładnie w takiej formie, w jakiej została zaprezentowana, lub jeśli tak dalece nie mam doświadczenia w gotowaniu jakiegoś dania, że pełna pokory wypełniam wszystkie wskazówki niczym uczeń wykonujący pierwsze w życiu doświadczenie na lekcji chemii.

Gdy robiłam risotto po raz pierwszy (pamiętam je do dziś – było to risotto z gorgonzolą, jabłkiem i orzechami z książki Cook with Jamie), pieczołowicie wypełniałam wszystkie wskazówki Jamiego, starając się nie uchybić nawet najmniejszemu szczegółowi. Ale gdy raz załapałam zasadę gotowania potrawy tak się rozbisurmaniłam, że zaczęłam patrzeć na przepisy nowym, krytycznym okiem. Co prawda do dziś chcąc zrobić inną wersję tego wyśmienitego ryżowego dania sprawdzam przepisy, by załapać myśl przewodnią stojącą za konkretnymi jej wariacjami, ale chętnie czytam kilka różnych opisów, zbieram inspiracje, zostawiam te składniki, które mi pasują, a wyrzucam te, które mnie nie przekonują, dodaję nowe elementy i bez skrupułów rezygnuję z tego, co moim zdaniem trudno kupić lub wykonać. Jak już Wam kiedyś napisałam, bardzo cenię sobie prostotę wszędzie tam, gdzie to tylko możliwe;)

Z poniższym przepisem było podobnie. Wymyśliłam sobie na kolację risotto z owocami morza ,ale kompletnie nie wiedziałam, jak dokładnie powinno smakować i co powinno w nim być (poza owocami morza, oczywiście:)). Poszperałam więc w internecie i na mojej ulubionej stronie Jamiego, a potem skleciłam coś, co wydawało mi się szybkie, łatwe i smaczne. Przepisowi Jamiego zawdzięczam dodanie pomidorów i kopru włoskiego – hmmmmmm, polecam zdecydowanie, nie tylko w risotcie ale w połączeniu z owocami morza generalnie. Tak samo – jeśli macie przypadkiem w domu – proponowałabym Wam dodanie dosłownie łyżeczki alkoholu anyżowego: absyntu, Pernod lub Ricard’a – w małych ilościach świetnie pasuje do frutti di Mare:)

Muszę przyznać, że risotto z owocami morza jest najlepszym, jakie miałam okazję jeść lub gotować. Chilli, pomidory, czosnek, oliwa, małże, krewetki, ośmiornice, cytryna… (prawie) wszystkie najlepsze smaki w jednym garnku. Jeśli tylko lubicie ostre smaki i frutti di Mare – wypróbujcie koniecznie!


Risotto z owocami morza

Dla 4 osób:

400 g ryżu Arborio
250 g mieszanych owoców morza (ale zdecydowanie można dać więcej;)) – jeśli używacie mrożonych, należy najpierw je rozmrozić – najlepiej umieścić je na sicie i przelać wrzątkiem
1 cebula
1 bulwa kopru włoskiego
½  jednego pędu selera naciowego
1 papryczka chilli
2 ząbki czosnku (opcjonalnie)
3 duże pomidory
1 kieliszek białego wina + ok. 1 kieliszka do dolewania w trakcie gotowania
1 l bulionu rybnego lub drobiowego
2 łyżki oliwy
1 łyżka masła
1 łyżeczka Pernod, Ricard’a lub absyntu (opcjonalnie)
sól
pieprz
maggi
Sok z ½ cytryny

Do przybrania:

1 cytryna, pokrojona na ćwiartki
natka pietruszki
oliwa z pierwszego tłoczenia

Pomidory pokroić w kostkę (jeśli wolicie, możecie najpierw usunąć z nich skórki wkładając je na kilka minut do garnka z wrzątkiem – ja je na ogół zostawiam, bo i tak rozgotowują się w czasie przygotowywania risotta). Cebulę, czosnek i koper włoski drobno posiekać (zielone listki kopru można odłożyć na bok i użyć do dekoracji gotowego dania), selera zetrzeć na tarce. Chilli drobno posiekać, usuwając lub zostawiając pestki – w zależności od tego, czy wolicie łagodniejsze, czy ostrzejsze smaki. Rozgrzać oliwę i masło, dodać posiekane chilli i czosnek i dusić przez chwilę na małym ogniu, tak, by się nie przypaliły, ale wydzieliły wspaniały, ostry, intensywny aromat. Dodać cebulę, koper włoski i starty seler naciowy i dusić na tłuszczu, by warzywa zmiękły i się zeszkliły, ale nie – przyrumieniły.



Zwiększyć ogień, dodać pomidory i smażyć przez 1-2 minuty, następnie dodać ryż i smażyć przez kolejną minutę, cały czas mieszając. Gdy płyn z pomidorów zacznie wyparowywać, dodać wino i gotować na małym ogniu przez 1 minutę, cały czas mieszając. Zmniejszyć ogień, dodać 1 szklankę bulionu i – opcjonalnie – 1 łyżeczkę alkoholu anyżkowego. (Uwaga – ma bardzo silny aromat, dlatego dokładnie odmierzcie 1 łyżeczkę, a jeśli chcielibyście dać więcej – najpierw spróbujcie;)). Mieszać, aż płyn wyparuje, następnie dodać chochlę bulionu i dalej gotować, cały czas mieszając, aż płyn się ulotni. Znów dodać 1 chochlę bulionu i mieszać; proces powtarzać, aż ryż zrobi się miękki (w zależności od jakości ryżu zajmie to od 15 minut do ok. pół godziny). W czasie dolewania bulionu warto też dodawać od czasu do czasu kilka kropel białego wina. Gdy ryż będzie miękki doprawić go do smaku solą, pieprzem i maggi i upewnić się, że jest wystarczająco wilgotny (jeśli nie – wlać jeszcze odrobinkę bulionu lub gorącej wody). Zdjąć z ognia. Dodać sok z ½ cytryny i dokładnie wymieszać; owoce morza wypłukać pod zimną wodą i dodać do risotta. Przykryć i zostawić na 2 minuty, by smaki się przegryzły, a ryż „doszedł”. Zdjąć pokrywkę, wymieszać. Podawać w głębokich talerzach lub miseczkach razem z ćwiartką cytryny, posypane natką pietruszki i polane oliwą z pierwszego tłoczenia.

piątek, 17 grudnia 2010

Słodko-pikantna zupa tajska z czerwonym curry


Gdybym tylko umiała, o orientalnych noodle soups mogłabym pisać całe traktaty, a nawet poematy. Mało co smakuje mi tak, jak azjatyckie makarony – w czystym bulionie lub mleku kokosowym, na słodko, pikantno, kwaśno – uwielbiam je wszystkie. Laksa, ramen, tom yum czy nawet lekka zupa warzywna – każda z nich niezawodnie poprawia mi humor:) Jeśli kiedykolwiek będziecie w UK lub w którejś zachodnioeuropejskiej stolicy, koniecznie, koniecznie wybierzcie się do restauracji wagamama – gdy zamówicie tam którąś z zup, postawią przed Wami wielką miskę parującego bulionu z warzywami, chilli, krewetkami, kurczakiem… i wielką górą dłuuugich, perłowych noodles. Ah ah ah, nawet teraz na samą myśl o nich robię się głodna:) Oczywiście, przepyszne zupy zjecie też w mniej efektownych, ale absolutnie wspaniałych chińskich knajpkach w londyńskim Chinatown blisko Leicester Square – ale w tych wielkich misach z wagamamy jest coś tak niepowtarzalnego, że wracam do nich tak często, jak to tylko możliwe – i czekam, by wreszcie otworzyli jakąś w Polsce:)

Moja przygoda z noodle soups zaczęła się, gdy jako mała dziewczynka spróbowałam tak zwane „chińskie zupki”. Dziś patrzymy na nie z lekkim podejrzeniem zarezerwowanym dla potraw instant, hamburgerów, chipsów i innych tam takich niezdrowych przekąsek, ale wówczas, u progu nowej rzeczywistości, gdy Polska dopiero co otrząsała się z kulinarnego marazmu oscylującego wokół octu w sklepach i żurku w butelkach, taki powiew egzotyki (niechby i bardzo niezdrowej) i tak robił furorę, szczególnie w moich bardzo wówczas małych oczkach kilkuletniej dziewczynki.

Ale różnorodność i głębię smaków zawartą w noodle soups odkryłam dużo, dużo później, gdy przez kilka lat studiowałam za granicą. Życie w akademiku bardzo temu sprzyjało, bo przygotowania wielu potraw nauczyłam się właśnie od kuchni, podpatrując po cichu kulinarne dokonania moich koleżanek. Niby robiłam sobie herbatę albo podpiekałam tosty, a tak naprawdę patrzyłam, co i jak też one tam gotują. Później, gdy zrozumiałam, że w Anglii niemal w każdym supermarkecie łatwo dostanie się wszystkie składniki potrzebne do masowej produkcji azjatyckich dań, po prostu oszalałam na ich punkcie. Do dziś poznałam ich dużo i zdecydowanie dominują one w moim kuchennym repertuarze; poczułam się już też na tyle pewnie w ich przygotowywaniu, że nauczyłam się sama eksperymentować z niektórymi smakami, a nie tylko korzystać z gotowych przepisów – choć książki kucharskie, również te o potrawach orientalnych, czytam garściami i pasjami.

Niejeden jeszcze przepis na noodle soup Wam podam; tę akurat zupę zrobiłam bardzo niedawno i według własnego pomysłu. Choć to zupa tajska, nie użyłam wyjątkowo mleka kokosowego (mimo, że bardzo je lubię!), natomiast aksamitną teksturę uzyskałam, dodając na początku do zupy odrobinę masła. Jest naprawdę bardzo, bardzo dobra, a przy tym szybka i łatwa w przygotowaniu:) Jeśli ma jakąś wadę to tylko taką, że najsmaczniejsza jest niezwłocznie po przyrządzeniu – inaczej makaron może zanadto rozmięknąć. Nie należy więc jej przechowywać (jeśli bardzo chcecie zrobić ją wcześniej – przygotujcie bulion, a makaron dodajcie dopiero, gdy będziecie odgrzewać zupę tuż przed podaniem).

Aha… jeszcze jedno. Tak samo, jak opisana już przeze mnie Pappa al pomodoro, azjatyckie zupy z makaronem to prawdziwy comfort food – nas sam ich widok czujesz się lepiej:) świetnie sprawdzają się jako pokrzepiający posiłek po całym dniu ciężkiej pracy, tym bardziej, że nie namęczycie się najpierw zbytnio przy ich gotowaniu – dość istotne, jeśli w zasadzie padacie już ze zmęczenia:)

Wiele z Was przygotowywało już zapewne dania orientalne i nie zaniepokoi się na widok podanej niżej listy składników, ale wszyscy, którzy dopiero zaczynają przygodę z tym kulinarnym regionem, mogą uznać za użyteczne zapoznanie się z wprowadzeniem do kuchni azjatyckiej, które mówi o podstawowych składnikach i przyprawach potrzebnych do orientalnego gotowania.


Słodko-pikantna zupa tajska z czerwonym curry

Dla 4 osób:

1 duża cebula
1 ostra papryczka chilli
Szczypiorek z 2 dymek lub tzw. „szczypior sałatkowy” (spring onion)
4 porcje azjatyckiego makaronu średniej grubości, pszennego lub ryżowego
12 paluszków krabowych
1 l bulionu warzywnego lub drobiowego
1 łyżka oleju
2 łyżki masła
1 łyżeczka pasty z czerwonego curry
1 łyżeczka pasty z galangalu (opcjonalnie)
2 łyżki sosu sojowego (najlepiej, jeśli jest słodkawy, np. Blue Dragon)
2 łyżki sosu rybnego
1 łyżka cukru
1 łyżka słodkiego sosu chilli
1 limonka

Cebulę pokroić na cienkie piórka, papryczkę chilli drobno posiekać (pestki możecie usunąć, ja je na ogół zostawiam:)) W dużym garnku rozgrzać olej i masło. Dodać cebulę i posiekaną papryczkę i smażyć przez ok. 2 minuty, cały czas mieszając. Dodać pastę z czerwonego curry i (opcjonalnie) pastę z galangalu, następnie smażyć jeszcze przez ok. 30 sekund. Wlać bulion, dodać sos sojowy, sos rybny, słodki sos chilli oraz cukier. Dobrze wymieszać, spróbować wywar i w razie konieczności dodać do smaku jeszcze odrobinę cukru lub sosu sojowego, w zależności od preferencji. Pokroić paluszki krabowe i dorzucić do bulionu. Następnie dodać makaron, łamiąc go na mniejsze kawałki, i gotować pod przykryciem na małym ogniu przez ok. 1-2 minuty, aż zmięknie. Zgasić ogień, wycisnąć sok z limonki i dodać do potrawy, następnie starannie wymieszać. Podawać w głębokich talerzach lub miseczkach, posypane posiekanym szczypiorkiem.

 

środa, 15 grudnia 2010

Kilka słów o kuchni azjatyckiej, czyli kulinarną podróż czas zacząć!


Przygotowałam na dziś przepis na absolutnie przepyszną zupę tajską z krabem i czerwonym curry. Być może nawet niektórzy z Was myślą sobie teraz „hmmm, to super, uwielbiam tajską kuchnię, chętnie nauczę się ją przygotowywać’. I chociaż już właściwie miałam publikować ten post, w ostatniej chwili, spojrzawszy jeszcze raz na listę składników, uświadomiłam sobie, że raczej tak nie pomyślicie. Pomyślelibyście raczej: „hmmmm, no niby bardzo fajnie, ale w życiu nie chciałoby mi się gromadzić tych wszystkich składników”. I dlatego przyszło mi do głowy, że zanim podzielę się z Wami moimi azjatyckimi przepisami, opowiem Wam, w co powinniście się zaopatrzyć, by bez problemu móc z nich skorzystać.

Mówimy o niej „kuchnia azjatycka”, ale tak naprawdę wrzucamy w ten sposób do jednego worka wiele bardzo różnych wpływów. Tajska, chińska, malezyjska, indonezyjska, hinduska czy japońska – tak naprawdę każda z nich smakuje inaczej, a przecież wymieniłam tylko te najbardziej nam znane. Jeśli dodamy do tego, że tylko na terenie Chin czy Indii składniki i sposoby przyrządzania potraw znacząco różnią się od siebie w zależności od regionu, zaczynamy rozumieć, ile odmiennych smaków i form mamy tak naprawdę na myśli.

Niemniej jednak ja też zmuszona jestem w tej chwili do pewnych uogólnień, bo gdybym tak o każdym z tych wpływów i ich specyfice miała napisać osobno, zajęłoby mi to ładnych kilka stron, a Was szybko by znudziło. Dlatego zamiast tego napiszę tylko, że kuchnię azjatycką uwielbiam w całej jej rozciągłości i różnorodności, że towarzyszy mi w mojej kuchni już od wielu, wielu lat, i że niejednym przepisem i historią chciałabym się z Wami podzielić. Jeśli chcielibyście wraz ze mną wybrać się w kulinarną podróż po Azji, byłoby super – nauczę Was, co i jak przyrządzać, i pokażę, jakie to łatwe i szybkie. Równocześnie nie obiecuję, że moje dania są w stu procentach właśnie „takie”, jak w Azji, ale na pewno stanowią ciekawe urozmaicenie menu.


Wybierając się w podróż, musicie spakować walizkę; do podróży kulinarnej też trzeba się więc odpowiednio przygotować. By gotowanie szło łatwo i gładko, „spakujcie” więc do swoich szafek następujące produkty:

Klasyczny sos sojowy (ja używam lekko słodkawego sosu firmy Blue Dragon, ale to rzecz gustu)
Słodki sos sojowy (Sweet Soya Sauce) – jest zdecydowanie inny: gęsty i… SŁODKI
Sos rybny (Fish Sauce) – klasyk kuchni tajskiej
Sos ostrygowy* (Oyster Sauce)
Słodki sos chilli (sweet chilli sauce)
Pasta z czerwonego curry (Red Curry Paste) – jest bardzo pikantna. Jeśli wolicie, możecie zastąpić ją pastą z curry zielonego (również pikantne, lekko gorzkawe w smaku) lub żółtego (łagodne, leciutko słodkawe)
Mleko kokosowe (można kupić je w puszkach lub kartonikach)
Makaron azjatycki: ryżowy, pszenny i/lub jajeczny. Ja osobiście najbardziej lubię średniej grubości makaron pszenny, używany do zup ramen, ale to już rzecz gustu

* Sos ostrygowy i sos rybny różnią się trochę od siebie, ale w razie czego – jeśli dysponujecie tylko jednym z nich – możecie wzajemnie zastępować je w przepisach :)

Stopniowo (ale opcjonalnie) warto wypróbowywać też następujące produkty:
Olej sezamowy (Sesame Oil)
Olej chilli (Chilli Oil)
Sos miodowo-czosnkowy (Honey & Garlic Sauce)
Pasta z galangalu
Inne sosy/pasty dostępne w sklepach lub działach z orientalną żywnością

Wszystkie wymienione wyżej produkty są łatwo dostępne i niedrogie. Możecie kupić je w specjalistycznych sklepach takich jak np. Kuchnie Świata, ale też po prostu w działach z kuchnią międzynarodową w dużych supermarketach. Aha, jeszcze jedna ważna sprawa – te przyprawy są jak sól, pieprz czy ziele angielskie – jak raz je kupicie, starczą Wam na baaardzo długo i przydadzą się praktycznie do każdej orientalnej potrawy:)

Bądźcie też przygotowani do kupowania od czasu do czasu następujących świeżych produktów:

Papryczki chilli
Świeży imbir
Szczypiorek z dymki

Oraz, trochę trudniejsze do dostania, ale dostępne:
Świeża kolendra
Liście limonki kaffir (można kupić suszone w działach orientalnych)
Trawa cytrynowa (najlepsza jest świeża, nieraz dostępna mrożona; w Kuchniach Świata można dostać też pojemniczki z trawą suszoną i rozdrobnioną – zawsze coś) 
Osobom mieszkającym w Warszawie przyda się pewnie informacja, że ponoć pod Halą Mirowską można wszystkie te składniki i przyprawy kupić na jednym ze stanowisk. Jeszcze nie wypróbowałam, ale jak tylko to zrobię - dam Wam znać!

Skoro wiecie już, co spakować w Waszą kulinarną walizkę – do dzieła! Bo wyruszamy już niedługo!

wtorek, 14 grudnia 2010

"Smak i zapach pomarańczy", czyli zimowa herbata


Moje przyjaciółki i ja mamy taki zimowy rytuał: regularnie spotykamy się w towarzystwie grzanego wina i specjalnej, wyśmienitej, słodko-kwaskowej, pachnącej goździkami herbaty – właśnie takiej, jaka kojarzy się z lekko baśniową, przedświąteczną atmosferą listopada i grudnia. Gdy więc niedawno zaprosiłam dziewczyny do siebie uznałam, że tradycji musi stać się zadość i nie obejdzie się bez naszego sztandarowego zimowego napoju. Świetnie popija się go przy kominku lub świecach, gdy na dworze mróz i śnieżyca, a w domu ciepło i przytulnie… no i jeszcze ten świąteczny zapach pomarańczy, unoszący się w całym mieszkaniu…:)

Moje drogie Dziewczyny, ten przepis dedykuję Wam – tym bardziej, że z powodu różnych logistycznych zawirowań nie udało nam się spotkać na naszą herbatkę ani w tym, ani nawet w zeszłym tygodniu... A dla Was wszystkich, którzy trafiliście na ten wpis mam piękną, bardzo „pomarańczową” piosenkę Tadeusza  Woźniaka, którą z pewnością znacie, a która szumi mi w głowie od kilku dni, czyli odkąd śpiewałam ją ostatnio na całe gardło w baaaaardzo wesołej atmosferze:)



Herbata zimowa, dla 4 osób:

1 l gorącej czarnej herbaty dobrej jakości i gotowej do wypicia (nie esencji!)
2 pomarańcze
2 jabłka
12 suszonych goździków
120 ml syropu malinowego

Pomarańcze pokroić na plasterki lub pół-plasterki, koniecznie prostopadle do ich „osi”, tak, by miały ładny wygląd. Usunąć pestki. Jabłka pokroić w pół-plasterki, usunąwszy gniazda nasienne. Przygotować 4 szklanki, do każdej wlać po 30 ml soku, następnie ostrożnie zalać herbatą do trochę ponad ¾ wysokości naczynia, tak, by herbata nie zmieszała się z sokiem, a podział między nimi był wyraźny. Do każdej szklanki wsypać 3 goździki i włożyć kilka kawałków pomarańczy i jabłka. Podawać z długiiiiimi łyżeczkami, koniecznie na spodeczkach, na które Wasi goście będą odkładać goździki i skórki po starannie wyjedzonych pomarańczach;) Do herbaty świetnie pasują imbirowe lub cynamonowe ciasteczka – jeśli je macie, koniecznie postawcie na stole!



poniedziałek, 13 grudnia 2010

Tarta z karmelizowaną cebulą, niebieskim serem i bekonem

CEBULA. Uwielbiam ją. Nieposłuszna i niepokorna, trudno ją obrać i jeszcze trudniej pokroić. A mimo to – warto, bo zmienia smak wszystkiego. Możesz ją jeść na surowo, smażyć, piec, karmelizować i upijać winem – w każdej postaci będzie pyszna, w każdej będzie miała inny, niepowtarzalny smak. Gdybyśmy chcieli sklasyfikować ją w kategorii biżuterii warzyw, cebula to prawdziwy nieoszlifowany diament, wykazujący się niesłychanym potencjałem kamień szlachetny incognito.

Cóż więc może być lepszego, niż cebula? Odpowiedź jest prosta – dużo cebul. Podduszonych na maśle, karmelizowanych w cukrze i occie balsamicznym, dopełnionych smakiem wędzonego boczku i ukoronowanych pierzynką z niebieskiego sera. Bo ostre, niebieskie sery świetnie smakują w towarzystwie czegoś słodkiego – owoców, marmolady lub właśnie karmelizowanej cebuli; tak właśnie podaje się je często we Francji, Włoszech czy Anglii, gdzie powstają. Choć to oczywiście rzecz gustu, dla mnie samej czym ostrzejszy ser, tym słodszy powinien być uzupełniający go dodatek.

Do tarty możecie użyć sera według własnych preferencji – od bardzo ostrego Roquefort’a poprzez Bleu d’Auvergne, Fourme d’Ambert czy Stilton’a, aż po poczciwy polski Lazur lub Rokpol. Jeśli wolicie, ser niebieski możecie zastąpić ostrym, długo dojrzewającym serem żółtym – np. Cheddarem lub polskim serem Bursztyn. Pamiętajcie jednak o zasadzie wspomnianej powyżej – czym ostrzejszy ser, tym słodsze powinno być cebulowe nadzienie.


Tarta bardzo dobrze nadaje się na lunch lub kolację, ale ze względu na łatwość przygotowania świetnie spisuje się też jako jedno z dań na szwedzkim stole w czasie imprezy. Moi goście zjadają ją zawsze z wielkim smakiem!

Aha, jeszcze jedno. Jeśli macie cierpliwość i umiecie samodzielnie wyrabiać ciasto francuskie – oczywiście możecie przygotować je sami. Ja jednak zdaję się w tym względzie na gotowe do kupienia ciasto mrożone – oszczędza czas i ryzyko, że coś nam nie wyjdzie, a na efekt końcowy w żaden sposób nie wpływa. W kuchni, jak we wszystkim innym, należy maksymalnie ułatwiać sobie życie:)


Na 1 blachę tarty potrzebujesz:

1 opakowanie ciasta francuskiego (rozmraża się przez ok. 0.5 h)
Papier do pieczenia

Nadzienie:

1,2 kg czerwonej cebuli, obranej i pokrojonej w cienkie piórka
20 dkg boczku wędzonego pokrojonego w kostkę
1 łyżka masła
2 łyżki oliwy
2 łyżki cukru
1-2 łyżki octu balsamicznego (dwie łyżki dodaj dla bardziej wytrawnego smaku)
Sól
Pieprz
Przyprawa bulionowa „maggi” (lub ekwiwalent)

Do posypania:
40 dkg niebieskiego sera Twojego wyboru (zobacz wyjaśnienie powyżej)

Zaczynam na ogół od zrobienia nadzienia, często przygotowuję je wręcz poprzedniego dnia, by upieczenie tarty zajęło mi potem mniej czasu. Na patelni rozgrzewam oliwę, dodaję boczek i smażę, aż ładnie się przyrumieni i nada oliwie pyszny, wędzony aromat. Dodaję masło, potem cebulę i smażę ją (mieszając, by uniknąć przypalenia), aż zrobi się miękka i słodkawa, ale nie - przypalona czy chrupiąca. Powinno to zająć ok. 10-15 minut, ale tak naprawdę liczy się nie czas smażenia, tylko efekt. Dodaję cukier, ocet balsamiczny i przyprawiam do smaku solą, pieprzem i „maggi”, po czym jeszcze chwilę smażę, cały czas mieszając, aż cebula się przyrumieni, a cukier rozpuści i nada jej pięknego, złocistego wyglądu. 


Piekarnik nagrzewam do temperatury 220°C. Na blasze kładę papier do pieczenia, następnie rozmrożone ciasto francuskie, najlepiej zawijając do góry brzegi, by powstała krawędź (nie jest to jednak koniecznie, jeśli zostawisz przy brzegach zapas pergaminu). Ciasto nakłuwam w wielu miejscach widelcem i wkładam do piekarnika na ok. 5-7 minut, aż się upiecze. Przy tej okazji ciasto prawdopodobnie urośnie, ale to nie szkodzi. Wyjmuję je z piekarnika, delikatnie „ubijam” widelcem, by opadło, następnie wykładam farsz i dokładnie przykrywam go serem, pokruszonym lub pokrojonym w plasterki. Całość ponownie wkładam do piekarnika, zmniejszam temperaturę do 180°C i ustawiam grzanie z góry. Piekę przez kolejne 10-15 minut, tak, by farsz się zagrzał, a ser przypiekł i zrumienił. Po wyjęciu z piekarnika tartę podaję od razu lub zostawiam do ostygnięcia. Jeśli przygotowujecie potrawę na imprezę, możecie zrobić ją z wyprzedzeniem nawet 24 godzin – upewnijcie się tylko, że w czasie przechowywania będzie dobrze przykryta i trzymana w chłodnym miejscu.

piątek, 10 grudnia 2010

Risotto z rydzami na piątkowy wieczór



Risotto to jedna z tych potraw, których przygotowanie wiąże się z całym kulinarnym rytuałem. Taka „potrawa społeczna”, bo… nie możesz zostawić jej po prostu na ogniu, musisz cały czas przy niej stać i gotować. A jak już tak stoisz, dolewasz i mieszasz, to – zanim się obejrzysz – kuchnia będzie pełna ludzi, którzy zaintrygowani zapachem i ciepłem ściągną z najdalszych domowych zakamarków. Tylko pomaga fakt, że w mieszaniu towarzyszy Ci butelka białego wina lub wermutu, z której od czasu do czasu dodajesz kilka kropel do garnka, a przy okazji – do kieliszków widowni (oczywiście tylko tej dorosłej!). Jakoś tak już jest, że chociaż w zasadzie według przepisu potrzebujesz tylko ok. 1 dużego kieliszka, to jeśli gotujesz w towarzystwie, szybko znika cała butelka. Z tego powodu, a także ze względu na przygotowanie risotta polegające głównie na dodawaniu kolejnych chochli bulionu, myślę o nim również jako o „potrawie dolewanej” ;)

Risotto to prawdziwy „comfort food” – dlatego świetnie nadaje się na zimowy wieczór. Pamiętajcie, że risotta nie należy przygotowywać w dużych ilościach, dlatego najlepiej sprawdza się jako propozycja na lekki lunch, danie główne podczas kameralnej kolacji, lub – dla większej liczby osób – jako dodatek do ryby lub mięsa. Z niżej podanych proporcji wyjdzie danie główne dla ok. 4 osób, lub dodatek do dania głównego dla ok. 6-8 osób.



500 g ryżu Arborio
4 łyżki masła
1 łyżka oliwy
1 mała cebula, posiekana w drobną kostkę
1 opakowanie suszonych grzybów, namoczone w wodzie
200 g rydzów, świeżych lub mrożonych
1 duży kieliszek wina
1 l bulionu grzybowego lub warzywnego
1 łyżka bulionu „maggi”
sól
świeżo mielony pieprz

Do przybrania:
natka pietruszki
parmezan
oliwa z pierwszego tłoczenia
świeżo zmielony pieprz


Ryż wypłukać na sicie i zostawić, by woda odciekła. Namoczone suszone grzyby odcedzić (zachowując wodę z moczenia), następnie wypłukać i pokroić w kostkę. Rydze pokroić w pół-plasterki (jeśli były zamrożone, najszybciej odmrozić  je, zalewając na chwilę wrzątkiem). W dużym garnku roztopić dwie łyżki masła i oliwę, następnie dodać posiekaną cebulę i smażyć na średnim ogniu, mieszając, aż cebula się zeszkli. Dodać grzyby suszone, zwiększyć ogień, przesmażać przez ok. 30 sekund, następnie dodać ryż i smażyć przez chwilę, ciągle mieszając, aż roztopiony tłuszcz otoczy wszystkie ziarenka ryżu. Dodać pół kieliszka wina i płyn z moczenia grzybów (przecedzony, by pozbyć się piasku), nadal intensywnie mieszając, aż cały płyn wyparuje. Zmniejszyć ogień, wrzucić posiekane grzyby i 1-2 chochle bulionu, cały czas mieszając, by ryż nie przykleił się do dna. Gdy cały bulion zostanie wchłonięty, dodać kolejną chochlę i dalej mieszać czekając, aż ryż ponownie wchłonie cały płyn. Dodać wtedy kolejną chochlę i powtarzać czynność, od czasu do czasu dodając kilka kropel wina, aż ryż zrobi się miękki (w zależności od gatunku ryżu może to zająć od ok. 15 minut do pół godziny, i od ok. 750 ml litra bulionu do ok. litra, dlatego nie przejmujcie się, jeśli trochę wywaru zostanie!). Na tym etapie ryż powinien być miękki i kleisty, a dzięki zawartej w nim skrobi powinien nabrać specyficznej, aksamitnej konsystencji. Należy zdjąć go wtedy z ognia, dodać 2 łyżki masła, bulion, sól i świeżo zmielony pieprz – do smaku, następnie wymieszać i zostawić pod przykryciem przez ok. 2 minuty, by ryż „doszedł”. 

Podawać na głębokich talerzach, polane oliwą z pierwszego tłoczenia, posypane tartym parmezanem, posiekaną pietruszką i świeżo zmielonym pieprzem.

czwartek, 9 grudnia 2010

Pappa al Pomodoro, czyli pomidorówka po włosku


Pierwszy, historyczny wpis na blogu – długo zastanawiałam się, o czym powinien być. Inauguracja zobowiązuje, poza tym jest tyle potraw, o których chciałabym Wam opowiedzieć, tyle smaków, którymi pragnę Was zarazić. Od czegoś jednak trzeba zacząć, a że podejmowanie decyzji przychodzi mi z większym trudem i mniejszą przyjemnością, niż gotowanie, postanowiłam podejść do sprawy racjonalnie i przyjąć jakieś kryterium. Super, tylko jakie? Myślałam i myślałam, aż wreszcie zadałam sobie pytanie – co Polacy lubią jeść najbardziej? Jaka jest nasza absolutnie ulubiona, najcieplej wspominana, niezawodnie w każdym domu gotowana potrawa? I o ile najpierw długo nie wiedziałam, o czym napisać, tak teraz odpowiedź nasunęła mi się natychmiast: POMIDORÓWKA. Ta najbardziej ukochana, smakująca rozkosznym smakiem dzieciństwa, wartym więcej, niż wszystkie gwiazdki Michelin razem wzięte. Znana z domu, rodzinnych obiadów, a nawet – od niedawna – z sejmowej komisji śledczej; bo choć prawie nie pamiętamy już, o co chodziło w tzw. „aferze hazardowej”, to jednak wspomnienie panny Sobiesiak, która opowiedziała Posłom o zupie pomidorowej swojej babci, a nawet zdradziła tajniki jej przyrządzania, długo jeszcze będzie funkcjonować w naszej świadomości:)

Mówi się, że pomidorowa w każdym domu smakuje inaczej i rzeczywiście, chyba coś w tym jest. Ja sama zetknęłam się już w życiu z bardzo różnymi przepisami, od słodkiej, kwaskowej, niemal kremowej zupy pomidorowej mojej Babci, poprzez rzadką, wzmocnioną ryżem lub resztkami makaronu pomidorówkę z przedszkolnych i szkolnych stołówek czy absolutnie wspaniałą (choć w Polsce wciąż niestety niedostępną) Tomato Soup Heinz’a w puszkach, a skończywszy na modnych dziś kremach z pomidorów i bazylii podawanych w prawie wszystkich znanych mi knajpach. Na użytek własny stosuję kilka przepisów, o których z pewnością będę Wam sukcesywnie opowiadać, dziś jednak chciałabym podzielić się z Wami rewelacyjną, włoską wersją naszej poczciwej pomidorówki, czyli Pappa al Pomodoro – zupą z pomidorów, chleba i oliwy. Zapewne również we Włoszech każda mamma posiada własną, sprawdzoną recepturę; ja posługuję się nieco zmodyfikowaną wersją pappy autorstwa Jamiego Olivera z jego książki Jamie’s Italy (tytuł polski: Włoska wyprawa Jamiego). Zupę zrobiłam po raz pierwszy jakieś półtora roku temu, jako przystawkę na kolację dla znajomych – wyszła rewelacyjnie! Jest szalenie aromatyczna, łatwa do zrobienia, pełna intensywnych smaków i – co również ważne – niedroga i szybka w przygotowaniu. Za Jamiem podaję przepis na 4 osoby, bardzo łatwo można zwiększyć go do 8, 12, 16 itd. przemnażając odpowiednio poniższe ilości składników. Dwie rzeczy, o których trzeba pamiętać – po pierwsze, chleb użyty do pappy musi być czerstwy, ale dobrej jakości – żadnych bagietek o konsystencji waty, bo zamiast pięknej zawiesistej zupy zrobi się mdły glut. Po drugie – podane ilości oliwy mogą szokować miłośników diet, ale nie warto ich zmniejszać – w tych proporcjach zdecydowanie wzbogacają smak i konsystencję, a że zupy nie je się dużo (jest bardzo sycąca!), a oliwa to samo zdrowie – nie próbujcie kombinować z proporcjami, o ile nie macie w tym względzie jakiegoś medycznego nakazu.

O ile polska pomidorówka to smak dzieciństwa, o tyle pappa to wspomnienia wakacji, morza i słońca – w sam raz na chłodne, zimowe wieczory!


500 g dojrzałych pomidorów (najlepiej koktajlowych, ale mogą też być zwykłe)
3 obrane ząbki czosnku, cienko pokrojone
1 pęczek bazylii (np. w doniczce), listki oberwane, a gałązki drobno poszatkowane
2 puszki pomidorów (400 g każda) – ja używam tych krojonych, mniej rozdrabniania
dobrej jakości oliwa z pierwszego tłoczenia
500 g dobrego, czerstwego chleba
1 łyżka cukru
Sól, świeżo zmielony pieprz – do smaku

Piekarnik rozgrzej do 180° C. Na blasze do pieczenia rozgnieć (najlepiej rękoma) pomidorki koktajlowe lub uprzednio pokrojone na „ósemki” pomidory zwykłe, dodaj 1 pokrojony ząbek czosnku, ćwierć listków bazylii, sól, pieprz; skrop oliwą, jeszcze raz dokładnie wymieszaj rękoma. (Pomidory możesz piec od razu, ale jeśli przygotujesz je wcześniej i odstawisz na ok. pół godziny, smaki lepiej się przegryzą.) Pomidory wstaw do piekarnika i piecz przez ok. 20 minut.

Do dużego garnka wlej 2-3 łyżki oliwy; następnie, gdy już osiągnie ona wysoką temperaturę, zmniejsz ogień i dorzuć resztę czosnku i posiekane pędy bazylii. Podduś, żeby zmiękły, a oliwa przeszła ich aromatem, natomiast – UWAGA! – nie pozwól, żeby czosnek albo bazylia spaliły się lub zrumieniły, to bardzo ważne! Dodaj pomidory z puszki razem z zalewą, następnie wlej do puszek wodę, żeby wypłukać resztki, i również dodaj do zupy. Jeśli pomidory były w całości, rozgnieć je. Doprowadź zupę do wrzenia, zmniejsz płomień i gotuj na małym ogniu przez 15 minut, nie pozwalając, by się przypaliła. Następnie dorzuć do zupy pokrojony chleb i większość pozostałych listków bazylii, przypraw cukrem, solą i pieprzem do smaku i gotuj na bardzo małym ogniu przez kolejne 10 minut, w razie potrzeby mieszając. Dodaj upieczone pomidory wraz z powstałym w czasie pieczenia „sosem” (w razie potrzeby, zalej blachę odrobiną wody i dodaj do zupy), wymieszaj, dodaj ok. 6-7 łyżek oliwy oraz – jeśli trzeba – troszkę wody. Pamiętaj jednak, że zupa powinna być baaaardzo gęsta:) Podawaj w miseczkach, udekoruj listkami bazylii i odrobiną świeżo zmielonego pieprzu.


środa, 8 grudnia 2010

Witajcie w Delikatesach!

Tym wpisem zaczynam moją nową, blogerską przygodę! Już wkrótce – czyli gdy tylko w trochę większym stopniu rozgryzę techniczne zakamarki blogspota – na tej stronie zaczną pojawiać się posty – przepisy, kulinarne inspiracje, historie o jedzeniu, garść obserwacji i refleksji, trochę imprezowych porad… a czasem po prostu szwarc, mydło i powidło, jak to na prawdziwe delikatesy przystało:)

O jedzeniu mogę opowiadać godzinami, bo tyle się z nim wiąże – nie tylko wyraziste, nieraz odległe, ale do dziś pamiętane smaki, ale też przygody i doświadczenia. Nigdy o nim jednak dotąd nie pisałam, więc będzie to całkiem nowe wyzwanie, równe temu związanemu z koniecznością doszkolenia się w dziedzinie fotografii i operowania stroną internetową. 

Choć pomysł założenia bloga chodził mi po głowie już od jakiegoś czasu, pewnie nie doszłoby do tego, gdyby nie pomoc i inspiracja kilku osób. Szczególnie dziękuję moim Rodzicom, Ewie i Karolinie za wsparcie nie tylko moralne, ale i artystyczne, Ninie i Kubie za konsultacje merytoryczne, Fryderykowi za uwagi lingwistyczne i wszystkim tym, którzy swoimi zachętami i radami pomogli mi wcielić mój mały kulinarno-literacki projekt w życie:) Wasze opinie i rady były, są i będą bardzo mile widziane:)

A zatem – do dzieła! Bo kulinarne majstersztyki mogą przecież powstawać nie tylko w najbardziej osławionych restauracjach, ale też – a nawet przede wszystkim – na naszym sfatygowanym, drewnianym kuchennym stole.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...