środa, 30 marca 2011

Sałatka z karmelizowanych gruszek, bekonu i niebieskiego sera



Nareszcie przyszła do nas wiosna – tak naprawdę. W moim komputerze jeszcze wiele zdjęć zimowych dań, którymi nie zdążyłam się z Wami podzielić, a tu nagle zrobiło się ciepło i słonecznie – w sam raz na coś lekkiego i kolorowego:)

Ten weekend należał więc do sałaty (noooo, a w każdym razie niedziela należała – w przypływie wyrzutów sumienia po sobotnim łakomstwie;)). Już wiele lat temu we Francji i w Belgii odkryłam, że sałata jest podłożem do rewelacyjnych dań – smacznych, urozmaiconych, a przy tym błyskawicznych. Może być kanwą dla wielu ciekawych połączeń, także tych, które stosujesz również w innych potrawach. Dzisiejsza kompozycja też do takowych należy, bo ostry niebieski ser i słodkie owoce świetnie ze sobą współgrają niezależnie od tego, czy towarzyszy im sałata, czy nie. A mimo to – na sałacie gruszki, ser i bekon zyskują nowy wymiar zarówno pod względem tekstury, jak i smaku, mogą poza tym stanowić pełnowartościowe danie, którym wszyscy będą się zajadać w (nareszcie) cieplejsze dni.


Przygotowanie tej sałatki to dosłownie kilka naście minut, a dobre wrażenie wśród gości – murowane. Spróbujcie koniecznie:)

Dla 4 osób:

1 duża główka sałaty lodowej lub 1 opakowanie mieszanki sałat
20 dkg bekonu wędzonego, pokrojonego w kostkę
20 dk niebieskiego sera (najlepiej Gorgonzoli, Bleu d’Auvergne, Fourme d’Ambert, sera Rokpol lub Lazur), pokruszonego na kawałki.
4 duże gruszki, pozbawione pestek i pokrojone w ćwiartki
2 łyżki miodu
1 łyżka słodkiego sosu chilli (opcjonalnie)

Dressing:
4 łyżki oliwy
sok z ½ cytryny
1 łyżka cukru
1 łyżka sherry (opcjonalnie)

Krem balsamiczny:
150 ml octu balsamicznego
75 ml miodu

1)      Piekarnik nagrzej do 180° C. W żaroodpornym naczyniu umieść gruszki, zalej miodem, sosem chilli (opcjonalnie) i oliwą z oliwek. Wstaw całość do pieca na ok. 20 minut.
2)      W misce połącz składniki dressingu, po czym dodaj sałatę i (najlepiej rękoma) całość wymieszaj.
3)      Na patelni usmaż bekon, po czym odsącz go na ręczniku papierowym
4)      Przygotuj krem balsamiczny: w garnuszku podgrzewaj wolno ocet balsamiczny i miód, cały czas mieszając, aż powstanie gęsty, słodki sos.
5)      Rozłóż 4 talerze; na każdym zrób smugi z kremu balsamicznego, połóż sałatę, kilka kawałków gorącej gruszki, chrupiące kawałki bekonu i okruchy niebieskiego sera. Polej z wierzchu gęstym kremem balsamicznym.
6)      Podawaj od razu ze świeżym pieczywem lub tostami czosnkowymi.

sobota, 26 marca 2011

Kokosowe czerwone curry z bakłażanem



Pamiętam, gdy zjadłam czerwone kokosowe curry po raz pierwszy. To było dawno, choć wydaje się, jakby wczoraj. A może wcale nie tak dawno?

W każdym razie na długo przed tym, nim kokosowe curry zagościło również na polskich stołach. Zamówiłam je z karty trochę dlatego, że curry (tego hinduskiego, które znałam) nigdy nie było mi dość, a trochę zaciekawiona nazwą (curry z kokosa? jak to?) i sugestiami znajomych, żebym koniecznie spróbowała.

Spróbowałam… no i wpadłam po same uszy:) Mało jest potraw, które uwielbiam tak niezawodnie, jak tajskie kokosowe curry. Smakuje mi w każdej postaci, choć moje ulubione jest chyba curry żółte – bardzo aromatyczne od przypraw, ale nie pikantne, tylko lekko słodkawe. Natomiast curry czerwone kojarzy mi się trochę  - wybaczcie to porównanie – z tradycyjną, polską pomidorową zabielaną śmietaną i podawaną z rozgotowanym ryżem – jakby nie było, hit każdego przedszkola. Właśnie w przedszkolu taka pomidorówka była jednym z nielicznych dań, do zjedzenia których w ogóle udawało się mnie nakłonić – uwielbiałam ją. Być może więc to, że dziś tak bardzo lubię czerwone curry – również „zabielone” mlekiem kokosowym i pałaszowane w towarzystwie specjalnie gotowanego na miękko, perłowego wręcz ryżu – ma jakiś związek z moimi najdawniejszymi wspomnieniami przedszkola i dzieciństwa:)

No ale do rzeczy. Curry. Po tym, jak spróbowałam go za granicą, wiedziałam, że chciałabym przygotować je kiedyś w Polsce. Łatwo nie było, bo nie było też głównych składników – przede wszystkim tajskich past curry (lub elementów do zrobienia ich w domu), a i z mlekiem kokosowym było wtedy trudno. Przeglądałam przepis za przepisem, z poczuciem, że zawsze sprawa pada na jednym – braku składników. A danie już z opisów wydawało się takie łatwe… Na szczęście mieszkałam wtedy jedną nogą w Anglii i to tam zakręciłam się wokół potrzebnych produktów.

Gdy więc wreszcie ugotowałam curry sama, ujęło mnie znowu – już nie tylko smakiem, ale i tym, że jest tak szybkie i proste w wykonaniu. A jak już być może się zorientowaliście, takie potrawy lubię najbardziej. Kuchnia i gotowanie też muszą być „user friendly” :)

Jeśli już je próbowaliście – wiecie, o czym mówię. Jeśli myślicie o tym, by przyrządzić je sami – nie bójcie się! Jak raz dostanie się składniki (a obecnie stoją na półkach większości supermarketów, nie mówiąc już o sklepach z żywnością orientalną) – reszta przychodzi naprawdę łatwo:)

Przyznaję – używam gotowej pasty. Najbardziej dlatego, że skompletowanie wszystkich składników niezbędnych do jej przygotowania (takich jak np. pasta krewetkowa) zajęłoby mi bardzo dużo czasu. Jeśli jednak lubicie tworzyć swoje dania od podstaw i zależy Wam na paście domowej, w Internecie bez trudu znajdziecie wiele dobrych przepisów:)

Kokosowe curry świetnie smakuje z kurczakiem, krewetkami, a nawet z kaczką. Dziś postanowiłam podać Wam przepis na wersję wegetariańską, z papryką i dużą ilością bakłażana (którego zresztą dodaję do tajskiego curry zawsze –  w tym przepisie pełni w nim jednak rolę główną). Aha, no i jeszcze uwaga na koniec – do czerwonego curry nie dodaję na ogół świeżej papryczki chilli, bo pasta sama w sobie powinna być dość ostra. Jeśli chcę dodać potrawie pikantności, na samym końcu dodaję do niej jakiś ostry sos lub nawet hinduskie pikle (choć to dość nieortodoksyjne). W ten sposób nie ryzykuję, że już na wstępie nadam curry zbyt pikantnego smaku.

No dobra. Koniec pisania. Pora pogotować!


Dla 4 osób:

400 ml (1 puszka) mleka kokosowego
2-3 łyżki czerwonej pasty curry (w zależności od producenta)
1 papryka, najlepiej żółta lub zielona, pokrojona w paski
2 bakłażany, pokrojone w większą kostkę
2 pomidory, pokrojone w większą kostkę
2 łyżki sosu rybnego
2 łyżki cukru
sok z ½ limonki
olej – do smażenia
Opcjonalnie, do smaku: sambal oelek, sos chilli, sos imbirowy lub nawet pikle z chilli (dla zaostrzenia potrawy)

Do podania:

Ćwiartki lub plasterki limonki
Garść posiekanej kolendry
Garść posiekanej mięty
Garść posiekanego szczypioru sałatkowego (spring onions)

W dużym garnku lub w woku rozgrzej olej. Dodaj bakłażana i paprykę i smaż, aż zmiękną (bakłażan wchłonie dużo tłuszczu – w razie czego – dolej oleju w trakcie smażenia). Następnie dodaj pomidory i smaż chwilę, po czym dodać pastę curry i całość smaż przez ok. 1 minuty, cały czas mieszając. Dodaj mleko kokosowe i – jeśli trzeba – ok.1/2 szklanki wody. Całość gotuj na małym ogniu przez ok. 12 minut, aż pasta dobrze się rozpuści a bakłażan będzie miękki. Dodaj cukier, sos ryby i sok z limonki. Jeśli sos jest za gęsty – dodaj odrobinę wody. Spróbuj i w razie czego dopraw do smaku.

Podawaj z ryżem, w małych miseczkach, przyozdobione kawałkami limonki i posypane szczypiorkiem, kolendrą i miętą.

Tradycyjnie ryż do kokosowego curry serwuje się w oddzielnych miseczkach, po czym nabiera się go trochę łyżką i zanurza w kokosowym sosie – wybór sposobu podania należy więc do Was:)


wtorek, 22 marca 2011

Karmelowo, ekspresowo. Flapjack.


Flapjack. Pamiętam bardzo dobrze, gdy zjadłam go po raz pierwszy. To było wiele, wiele lat temu w Anglii, w jakiś deszczowy, pochmurny dzień, gdy brak ogrzewania i nieszczelne okna w naszym starym college’u rekompensowaliśmy sobie ciepłą herbatą i „czymś do niej”.

Nietrudno się zorientować, że w Anglii w ogóle wszystko kręci się wokół herbaty, a co za tym idzie – również wokół całego jej entourage’u. Jak w powietrzu wisi kłótnia – to herbata. Jak wybucha wojna – herbata. Ojciec dowiaduje się, że jego na wskroś nieodpowiedzialny, zepsuty syn i dziedzic przeputał właśnie cały majątek? Herbata.

Kulisz się z zimna, bo temperatura spada, a Anglicy nie wierzą w centralne ogrzewanie? Cóż z tego? Herbata.

No, ale skoro herbata, to również coś do niej. Czajniczki, spodeczki, filiżaneczki, kubeczki… ale też ciasteczka, bułeczki, kanapeczki i wszystko inne, co z herbatą tworzy zgrany team.

Stąd wysokie notowania scones, biscuits, digestives, teacakes i innych tam takich herbacianych zagryzek.

No i jest jeszcze flapjack. Zupełnie inna liga. Coś jakby… hmmm… połączenie krówek, ciasteczek maślanych, müsli i karmelków:) Coś, w czym się zagłębiasz, zatapiasz, gubisz… w najprzyjemniejszy możliwy sposób. Owoce i masło. Masło i karmel. Karmel i miód.

Macie coś takiego, że niektóre słowa wyjątkowo dobrze Wam się wymawia? Ja mam coś takiego właśnie z flapjackiem.

Flap… Jack… FLAPJACK!


Poniższy przepis jest właściwie kompilacją dwóch innych, znalezionych na BBC Food: autorstwa Sophie Dahl i Celii Brooks Brown. Ja zrobiłam, jak zawsze, całkiem po swojemu z lekką nutą inspiracji;)

Również jak zawsze, przepis jest łatwy (chyba nie sposób go zepsuć) i błyskawiczny. Przygotowanie to dosłownie 5 minut, zapieczenie – jakieś 15 do 20. I tyle.

Jedyna rzecz, którą bym poprawiła w moim flapjack’u, to stosunek płatków owsianych do wilgotnej, maślano-karmelowej masy. Może jej być więcej. Nie wiem, czy po prostu powinnam była dodać mniej płatków, czy krócej piec (następnym razem spróbuję pewnie obu tych rzeczy naraz;)), ale – jak dla mnie – flapjack mógł wyjść jeszcze bardziej wilgotny i lepki. Jest to jednak rzecz gustu, więc jeśli lubicie lepkie ciasteczka – nie dosypujcie dodatkowych porcji płatków czasie mieszania masy, i pieczcie tylko ok. 15 minut.

Do flapjack’a warto dodać suszone owoce. U mnie nieprzypadkowo były to żurawiny i rodzynki, bo są dość kwaśne, a chodziło mi o to, by przełamać słodycz karmelu. Możecie jednak zastąpić je tym, co lubicie lub co akurat macie pod ręką: suszoną papają, mango, wiórkami kokosowymi, kandyzowaną papają, skórką pomarańczową… lub czym tylko będziecie chcieli:)

Na 1 blachę flapjack’a:
200 g masła
200 g brązowego cukru*
2-3 łyżki miodu
sok z 1/2 cytryny
ok. 200 g płatków owsianych (+ dodatkowe 100 g do ewentualnego dodania później)
1 standardowe opakowanie suszonych owoców żurawiny
1-2 garście rodzynek

* Jeśli jesteś doświadczoną kucharką lub kucharzem, możesz użyć białego cukru i skarmelizować go w maśle – jeśli jednak nie czujesz się w kuchni wystarczająco pewnie, postaraj się o brązowy cukier.

Piekarnik rozgrzej do temperatury 180° C. W rondelku rozgrzej masło, cukier i miód. Gdy wszystko roztopi się na jednolity płyn, dodaj płatki owsiane, suszone owoce i sok z cytryny. Całość wymieszaj; powinna powstać jednolita masa. Jeśli mieszanka jest zbyt rzadka – podsyp płatkami owsianymi.

Blachę przykryj papierem do pieczenia, następnie wyłóż na nią równomiernie masę. Wstaw do piekarnika na ok. 15-20 minut, tak, by flapjack przyrumienił się z wierzchu, ale zachował w środku lepką, wilgotną konsystencję .

Wyjmij z piekarnika i pozostaw do ostudzenia. Podawaj pokrojone w małe kwadraciki lub – jeśli wolisz – w prostokąciki.


sobota, 19 marca 2011

Co na sobotnie śniadanie? Oeufs en cocotte.


Dawniej nie doceniałam śniadań. No, może poza wyśmienitymi, bardziej obfitymi niż obiad czy kolacja śniadaniami angielskimi.  To naprawdę było coś! Do dziś chętnie je przyrządzam, choć przyznam, że rzadziej, niż bym chciała.

Dziś jest inaczej. Odkąd w tygodniu spieszę się rano do pracy, moje śniadanie to krótki, ale bardzo przyjemny element dnia – czas, kiedy mogę zrelaksować się i zebrać siły na cały dzień. To piękny, ważny moment. A w weekend? W weekend jest inaczej. Śniadanie to coś, co celebruję. Popijam toastami z pysznej, słodkiej herbaty lub intensywnej, świeżo parzonej kawy. Coś, co okraszam miłą, niespieszną rozmową z moimi domownikami lub lekkim, może i odrobinę głupawym (a co tam!) serialem lub programem w telewizji. Coś, co wyznacza ton na resztę weekendu – przyjemnego, zrelaksowanego, urozmaiconego miłymi akcentami. I teraz też, pisząc ten post, siedzę sobie na kanapie, popijam pyszną, słodką bawarkę, kątem oka podglądam TVN, czuję zapach karmelowego flapjack’a, który właśnie wyjęłam z pieca (a o którym napiszę Wam już niedługo) i z przyjemnością myślę o wieczornym wyjściu do teatru.

Weekend.

Spokój.

Relaks.

Moje dzisiejsze śniadanie też musiało więc być wyjątkowe. Nie, żeby było szczególnie pracochłonne – co to, to nie. Ale mimo wszystko, było inne, niż na co dzień. Was też namawiam do tego, byście celebrowali Wasz wolny czas, byście organizowali go tak, by móc cieszyć się każdą chwilą.

Zapraszam do kuchni. Zapraszam na Kokotki!



Dla 4 osób:

4-8 jajek (ja na ogół używam dwóch jajek na osobę)
8 łyżek kwaśnej śmietany
4 łyżeczki masła + 1 łyżka do nasmarowania miseczek
30 dkg posiekanego, wędzonego bekonu
1 duża cebula, drobno posiekana
1 garść listków świeżej bazylii
2 garście rukoli, posiekanej
sól
pieprz

Piekarnik rozgrzej o temperatury 180° C. Cztery małe, żaroodporne miseczki nasmaruj masłem, do każdej włóż posiekaną cebulę i bekon, po czym wymieszaj je i włóż miseczki do piekarnika na ok. 15-20 minut, aż bekon i cebula się przyrumienią. Wyjmij miseczki, do każdej dodaj bazylię i część posiekanej Rukli, a potem łyżkę śmietany. Następnie wbij po jednym lub dwóch jajkach. Posyp solą i pieprzem, na wierzch połóż jeszcze jedną łyżkę śmietany oraz łyżeczkę masła. Zmniejsz temperaturę piekarnika do 150° C i włóż do niego miseczki. Piecz przez ok. 10-12 minut, aż jajka się zetną, ale żółtka wciąż będą płynne. Wyjmij miseczki i każdą posyp świeżą rukolą. Podawaj od razu ze świeżym pieczywem.

sobota, 12 marca 2011

Wiosenny stir-fry, czyli co gotujemy, gdy za oknem słońce…:)


Jest fajnie. Naprawdę. Dziś słońce świeciło nie przez 15 minut, tylko przez cały dzień.

Jest super. Serio! Bo jak pojawia się słońce, super po prostu być musi.

Jest pięknie. Mówię Wam! Pięknie, kolorowo, cudownie. Bo przecież wspaniały jest świat!

Jest ciepło. Ach, jak ciepło! Niedawno szczypał nas w nosy mróz, teraz buzie smaga słońce:)

Jest miło. Tak po prostu.

Jest przyjemnie. Tak, jak chciałoby się, żeby było zawsze.

Jest wiosna. Nareszcie!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! :)

Moi drodzy, z okazji wiosny mam dziś dla Was piękne danie – kolorowe, urozmaicone i przepyszne. I jeszcze życzenia – byście potrafili czuć wiosnę w sercu nie tylko wtedy, gdy jest za oknem, ale i przez cały czas… gdy tylko to możliwe:)

Pozdrawiam Was bardzo cieplutko i dziękuję – nieustająco – że do mnie zaglądacie, że czytacie… i że zostawiacie takie miłe komentarze! Wywołują uśmiech na mojej buzi tak samo, jak wiosenne słońce za oknem:)

Miłego weekendu!


Dla 4 osób:

0,5 kg karkówki lub schabu wieprzowego, pokrojonej w cienkie, małe kawałki
1 czerwona papryka, pokrojona w cienkie paski
1 pęczek listków kapusty bok choi/pak choi (można zastąpić szpinakiem lub kapustą pekińską)
1 bakłażan, pokrojony w cienkie, ale spore kawałki
kawałek imbiru długości ok. 5 cm, posiekany
1 papryczka chilli, drobno posiekana
1 ząbek czosnku, pokrojony w cienkie plasterki
1 spory pęczek szczypioru sałatkowego (czyli zielonej części dymki), posiekany
1 limonka, pokrojona w „szóstki”
3 porcje średniej grubości azjatyckiego makaronu (użyłam makaronu pszennego)
garść kolendry, do posypania (opcjonalnie)
1 łyżka przyprawy „5 smaków”
2 łyżki sosu sojowego
2 łyżki sosu rybnego
2 łyżki słodkiego sosu chilli lub sosu miodowo-czosnkowego (opcjonalnie)
2 łyżki sosu imbirowego (opcjonalnie)
1 łyżka tajskiej pasty z chilli, bazylii i oliwy (opcjonalnie)
Olej lub oliwa

Marynata:

2 łyżki sosu sojowego
2 łyżki sosu chilli
1 łyżka sosu rybnego
1 łyżka sosu imbirowego
1 łyżka octu (najlepiej ryżowego)

Opcjonalnie: 1 łyżka hinduskich pikli z chilli, 1 łyżka pasty z chilli i bazylii lub sambal oelek, 1 łyżka sosu imbirowego

Składniki marynaty wymieszaj w misce. Dodaj mięso, wymieszaj i odstaw minimum na 20 minut, a najlepiej na 2-3 godziny.

W woku lub na dużej patelni rozgrzej olej lub oliwę, i gdy będzie gorący, dodaj mięso, smaż, aż będzie złociste, po czym zdejmij z woka i odstaw. Na woka wrzuć bakłażana (dolewając oleju, jeśli trzeba), smaż, aż się przyrumieni i również zdejmij go i odstaw na bok. Dodaj papryczkę chilli, imbir, czosnek i część szczypioru sałatkowego, smaż przez chwilę, po czym dodaj przyprawę „5 smaków”, a po ok. 15 sekundach – pozostałe warzywa. Smaż przez ok. 3-4 minuty, aż warzywa będą złociste i stracą surowość, ale wciąż będą chrupiące i jędrne.

W międzyczasie przygotuj makaron zgodnie z instrukcją na opakowaniu. Gotowy makaron odcedź z wody, zachowując jej ok. pół szklanki.

Gdy makaron i warzywa w woku będą gotowe, dodaj pozostałe sosy i przyprawy wraz z odłożoną wodą. Dodaj bakłażana, mięso i makaron, całość starannie wymieszaj i – jeśli trzeba – dopraw do smaku.

Podawaj z posiekanym szczypiorem i kawałkami limonki, oraz – opcjonalnie – ze  świeżą, posiekaną kolendrą. Tuż przed jedzeniem wyciśnij sok z limonki prosto na swoją porcję makaronu… smakuje wyśmienicie:)

 

czwartek, 10 marca 2011

Caponata – sycylijski gulasz z bakłażanów


Gdy nie wiadomo, o co chodzi – najpewniej chodzi o Jamiego. Zawsze, gdy zapraszam gości i chcę poeksperymentować z nowymi przepisami, najpierw zaglądam właśnie do niego – niekoniecznie po gotowe potrawy, czasem po prostu dla inspiracji. I tak ostatnio, stojąc przed perspektywą wykarmienia gości, po raz kolejny zaczęłam od przewertowania jego przepisów.

Powiem Wam – niełatwo gotuje się dla innych ludzi, szczególnie, gdy chcesz, żeby byli zadowoleni. Ten nie je tego, tamten znowu – tamtego; ktoś nie je mięsa, inny znów jest uczulony na to i na tamto… co tu dużo mówić – same problemy. Problemy, które ja sama też zapewne stwarzam innym, z moim zdecydowanie negatywnym stosunkiem do: indyka, potraw bez sosów, kawioru, wątróbki i całej masy przeróżnych rzeczy, które niekoniecznie wydają się powszechnie nielubiane, a które ja tymczasem staram się omijać. No ale ja to ja, a inni to inni…:) Szukanie potraw „uniwersalnych” bywa więc frustrujące, ale z drugiej strony – stanowi zawsze ekscytujące wyzwanie – co by tu wymyśleć, żeby goście chętnie zjedli?

Jedną z odpowiedzi jest po prostu: urozmaicenie. Nieraz pisałam Wam już, ze najbardziej lubię przygotowywać potrawy proste i szybkie, ale o głębokim i wielopoziomowym smaku. Pewną dodatkową zaletą takich dań (pomijając to, że się przy nich nie zmęczysz;)), jest to, że można zrobić ich kilka i zaoferować gościom całą kolekcję – do wyboru, do koloru:)

Gdy się nad tym zastanowić, na tym polega właśnie model włoski – dużo różnych, choć prostych dań, postawionych na stole przed tabunem ludzi. Jest jedzenie, jest wino i jest miło (to nie miał być rym częstochowski, tak mi się napisało!). Choć na ogół nie starcza mi czasu ani energii na pełen, multidaniowy pakiet, staram się chociaż o kilka opcji, w tym dwie w daniu głównym.

I tak właśnie ostatnio, jako uzupełnienie lub alternatywa dla makaronu w sosie serowym, zrobiłam Caponatę, znalezioną oczywiście u Jamiego.

Jest fenomenalna – szybka w wykonaniu, ale niezwykle lekka i aromatyczna. Smażony na złoto, a potem podduszony w pomidorach bakłażan zyskuje aksamitną, niemal maślaną konsystencję, a wykończenie ze smażonej, słodkawej cebuli z kaparami i oliwkami dodatkowo wzbogaca ten jego delikatny smak. Do tego dużo oliwy, kilka kropel octu balsamicznego, świeża pietruszka i… mmmm, można się delektować, oczywiście najlepiej w towarzystwie swojego ulubionego wina – lub wina po prostu;)

Caponatę można też jeść na zimno, jako antipasti. Polecam!


Dla 4 osób:

2 duże bakłażany, pokrojone w spore kawałki
1 mała czerwona cebula, pokrojona w piórka
2 ząbki czosnku, obrane i pokrojone w cienkie plasterki
1 pęczek natki pietruszki – listki odłożone do posypania, łodygi – posiekane
2 łyżki kaparów, najlepiej solonych (dałam w occie) i odsączonych
garść zielonych oliwek, bez pestek
5 bardzo dojrzałych pomidorów (ze względu na porę roku użyłam pomidorów z 1 puszki)
Oliwa z oliwek
1 łyżka suszonego oregano
sól
świeżo zmielony pieprz
2-3 łyżki najlepszej jakości octu ziołowego (dałam balsamiczny)
łuskane migdały, podsmażone na patelni (opcjonalnie, do podania)

Na dużej patelni lub woku rozgrzej oliwę. Dodaj bakłażana i oregano, posól, po czym dokładnie wymieszaj, tak, by każdy kawałek bakłażana był pokryty oliwą. Smaż w wysokiej temperaturze przez ok. 4-5 minut, od czasu do czasu mieszając (jeśli patelnia jest za mała, smaż bakłażany partiami). Gdy bakłażany będą już złote po obu stronach, dodaj cebulę, czosnek i posiekane łodygi natki i smaż dalej przez kilka minut. Jeśli trzeba, dolewaj w międzyczasie oliwy. Dodaj kapary i oliwki, polej octem, a gdy ten wyparuje, dodaj pomidory i duś na małym ogniu przez ok. 15 minut, aż bakłażan będzie miękki. Dopraw do smaku solą, pieprzem i – jeśli trzeba – octem. Przed podaniem polej gulasz dobrej jakości oliwą; posyp listkami natki i (opcjonalnie) prażonymi migdałami.


sobota, 5 marca 2011

Owoce morza w pomidorach i winie


Nigella nazwała ten przepis: Speedy seafood supper („szybka kolacja z owoców morza”). Tak po prostu. I rzeczywiście, muszę przyznać, że coś w tym jest. Dwie najbardziej charakterystyczne rzeczy, które można o tym daniu powiedzieć, to że składa się z frutti di mare i powstaje w przeciągu kilkunastu dosłownie minut.

Czy smaczne? Smaczne. Ale choć nawet oryginalny przepis zakładał użycie mrożonych owoców morza, śmiem twierdzić, że potrawa ta musi smakować o wiele lepiej wszędzie tam, gdzie wszelkie morskie stwory można kupić świeże. I wcale nie trzeba na to mieszkać nad samym morzem! W wielu krajach świeże frutti do mare sprzedawane jest „tak po prostu”, w sklepach rybnych albo supermarketach. Dlatego, choć sama Nigella wybrała tu drogę na skróty, jeśli zechcesz przygotować to danie, a masz dostęp do świeżej „morszczyzny” – skorzystaj z niego:)

Połączenie, które proponuje Nigella – pomidory, czosnek, białe wino, oliwa, a nawet kurkuma – świetnie komponuje się z owocami morza. Uważajcie tylko bardzo na czas – krewetek, małży czy kalmarów nie można gotować zbyt długo, inaczej zrobią się twarde i gumowate.

Przyznam uczciwie, że kolejne wykonanie tego dania zostawiłabym sobie na okazję, przy której mogłabym użyć „owoców” prosto z morza. Muszę niemniej przyznać, że potrawa ta świetnie i skutecznie przenosi nas z zimowej szarości na słoneczną plażę w jakiejś pięknej, włoskiej, rybackiej wiosce:) Spróbujcie jej, jeśli tęsknicie za śródziemnomorską beztroską – zaopatrzcie się tylko koniecznie w chrupiącą bagietkę, lekkie białe wino (u mnie troszkę słodkawe:)) i przyjemną, południowoeuropejską, gitarową muzykę :)



Dla 4 osób:

Szczypta nitek szafranu
250 ml świeżo zagotowanej wody (ja radziłabym dać pół tego)
4 łyżki oliwy czosnkowej (jeśli nie masz, użyj zwykłej i dodaj 1-2 ząbki czosnku)
6 dymek (ze szczypiorkiem), drobno posiekanych
½ łyżeczki mielonej kurkumy
125 ml wermutu lub białego wina (ja użyłam więcej, ok. 250 ml)
½ puszki pomidorów (ja użyłam całej, za to proponuję dać mniej gotowanej wody)
1 łyżka płatków soli morskiej lub ½ łyżeczki soli
400 g mrożonych owoców morza (dałam ok. 500-600 g; jeżeli możecie, użyjcie świeżych)
świeżo mielony pieprz – do smaku
świeże zioła własnego wyboru (u mnie pietruszka)
1 cytryna pokrojona w ćwiartki (moja modyfikacja)

Włóż do szklanki niteczki szafranu i zalej gorącą wodą. Na dużej patelni rozgrzej oliwę, dodaj dymki, posiekany czosnek (opcjonalnie) i kurkumę i smaż na średnim ogniu przez 1-2 minuty. Wlej wino lub wermut, wodę z szafranem, pomidory i połowę soli. Zwiększ ogień na duży, dodaj owoce morza, doprowadź do wrzenia. Następnie zmniejsz ogień i gotuj przez 3-4 minuty, aż owoce morza się ugotują, ale wciąż będą miękkie. Dodaj świeżo zmielony pieprz do smaku i – jeśli trzeba – więcej soli. Podawaj ze świeżymi ziołami i ćwiartkami cytryny.

* Przepis pochodzi z książki Nigelli Lawson KUCHNIA.

środa, 2 marca 2011

Du-Za Mi-Ha… i pikantna zupa kokosowa z kurczakiem


W weekend odwiedziłam knajpkę wietnamską Du-Za Mi-Ha na ulicy Widok w samym centrum Warszawy. Słyszeliście już o niej? Ja wybrałam się tam po raz pierwszy, zachęcona bardzo dobrymi recenzjami w prasie i na gastronauci.pl.

I muszę powiedzieć… podobało mi się. A to z trzech powodów.

Po pierwsze – charakter serwowanych dań. Pojawiają się powoli w Warszawie miejsca z azjatyckim jedzeniem, które nie sprowadza się do glutowatych sosów na bazie mąki kukurydzianej i kapusty pekińskiej. Jest ich jednak wciąż mało. Mnie, uformowanej kulinarnie (jak to szumnie brzmi!) na wszelkich noodle soups, którymi szczególnie zachwycałam się tu i tu, bardzo brakowało tego, co w kuchni wschodu stanowi podstawę – aromatycznych dań z makaronem i dodatkami wszelkiej maści. Piszę, że brakowało – ale odnalazłam je właśnie w Du-Za Mi-Ha. Menu jest bardzo proste, zawiera w sobie jednak to, co moim zdaniem w kuchni wietnamskiej najcenniejsze – bogactwo smaków, aromatów i tekstur, zawarte w dość nieskomplikowanych wbrew pozorom kompozycjach. Choć więc lista dań jest bardzo długa, sprowadza się tak naprawdę do dwóch kategorii – zupa Pho z różnymi rodzajami makaronów i dodatków do wyboru, obficie posypana kolendrą i kiełkami soi, oraz makarony smażone, również w wielu wariantach. Do tego kilka przystawek, w tym pokaźne menu sajgonkowe (nemy), obejmujące wersje zarówno na ciepło, jak i na zimno.

Zjadłam zupę Pho z makaronem Bun (średnio-cienki ryżowy) i kaczką po pekińsku i muszę powiedzieć, że była przepyszna! Byłam pod szczególnym wrażeniem kaczki – rzadko zdarza mi się trafić na tak dobrze przyrządzoną – była krucha i miękka, a przy tym soczysta.

Po drugie – zachęca też standard miejsca. Nie jest to poziom restauracyjny – nawet zupełnie nie – a mimo to znacznie przewyższa jakość typowych azjatyckich barków. Jest tam czysto, jasno i przyjemnie, oczywiście z zastrzeżeniem, że jest to raczej bar, niż restauracja. Nim powstała Du-Za Mi-Ha, był tam lokal z sushi, i choć miejsce trochę przerobiono i powstawiano więcej stolików, to jednak klimat pozostał. Dodatkową atrakcję stanowią w jednej z sal stoły i siedziska wpuszczone w ziemię, które dają wrażenie jedzenia na podłodze, w stylu dalekowschodnim.

Po trzecie wreszcie – niskie ceny. Wielka miska bulionu z kaczką po pekińsku kosztowała… 17 zł, a większość zup i makaronów oscylowała wokół 13-15 zł. Jak na wielką porcję naprawdę smacznego wietnamskiego jedzenie w przyzwoitym otoczeniu i samym centrum Warszawy, to naprawdę niedużo.

Wszystko to powoduje, że Du-Za Mi-Ha zrobiła na mnie bardzo dobre wrażenie i będę tam wracać – i chyba nie tylko ja. W niedzielne popołudnie knajpka tętniła życiem, przewijało się przez nią mnóstwo grupek zamawiających dania na miejscu lub na wynos (jeśli dobre wietnamskie jedzenie wolisz zjeść w zaciszu własnego domu – może to być dobre rozwiązanie!).

Du-Za Mi-Ha jest więc zdecydowanie warta wypróbowania. Taka rekomendacja wiele znaczy w moim wypadku, bo gdy chodzi o azjatyckie makarony – jestem dość wybrdna:)

Przepraszam Was, niestety nie udało mi się zrobić zdjęć (widziałam kilka fotografii Du-Za Mi-Ha w Internecie, jeśli chcecie zobaczyć wnętrze). Tym bardziej jednak będę Was namawiała, byście poszli i wypróbowali sami…:)

Du-Za Mi-Ha
ul. Widok 16
00-023 Warszawa
tel.: (22) 826 18 71

A teraz, by pozostać w klimacie azjatyckich makaronów, mam dla Was fenomenalną pikantną zupę kokosową z kurczakiem. Nie jest wprawdzie wietnamska, ale smakuje absolutnie rewelacyjnie. Oryginalny przepis znalazłam swego czasu u Niny i od tej pory gotuję ją bardzo często, z małymi modyfikacjami. Mam nadzieję, że Wam posmakuje!


Dla 4 osób:

400 ml (1 puszka) mleka kokosowego
500 ml bulionu drobiowego lub warzywnego
2 piersi kurczaka, pokrojone w kawałki
kawałek imbiru o długości 5 cm, pokrojony na kawałki
4 łodygi trawy cytrynowej, pokrojone na kawałki (ewentualnie użyj mrożonej)
1 spora papryczka chilli
4 łyżki sosu rybnego
1 łyżka cukru (najlepiej brązowego)
1 limonka
3 porcje makaronu won-ton lub ramen (azjatycki makaron pszenny)
¼ szklanki wrzątku
kolendra i dymka, posiekane (do posypania)

Marynata:

1 łyżka sosu sojowego
1 łyżka sosu rybnego
1 łyżeczka octu ryżowego (opcjonalnie)
1 łyżka sosu miodowego lub słodkiego sosu chilli
1 łyżeczka sambal oelek (opcjonalnie)

W misce połącz składniki marynaty. Dodaj kawałki kurczaka, wymieszaj i odstaw na ok. 20 minut.

W garnku rozgrzej bulion, dodaj trawę cytrynową i imbir. Gotuj na małym ogniu przez 10-12 minut. Przecedź, trawę cytrynową wyrzuć, natomiast zachowaj kawałki imbiru i przeciśnij przez praskę do czosnku, z powrotem do zupy. Dodaj chilli, mleko kokosowe, sos rybny i cukier, po czym gotuj przez ok. 7 mnut. Dodaj makaron i ok. ¼ szklanki wrzątku, gotuj przez ok. 2 minuty, po czym dodaj kurczaka i gotuj przez kolejne 2-3 minuty, czyli aż makaron zmięknie, a kurczak będzie już ugotowany, ale ciągle miękki. Tuż przed podaniem skrop sokiem z limonki i wymieszaj.

Zupę podawaj w miseczkach, posypaną kolendrą i dymką.


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...